KOLOROWA
ZAGŁADA
Inio Asano po trwającej niemal ćwierć wieku
karierze, doczekał się niedawno pierwszego anime. Anime zaserwowanego nam –
okej, Japończykom, bo do Polski filmy nie trafiły – najpierw w formie dwóch
kinówek, a potem już w wersji serialowej, rozłożonej na osiemnaście epizodów. I
dobrze jest, naprawdę dobrze. Świetna, dość wierna, także graficznie, choć
specyfika stylu autora nie była łatwa do oddania, adaptacja wyśmienitej mangi, która
daje satysfakcję i fanom pierwowzoru, i miłośnikom takich właśnie opowieści. Cieszę
się, że Asano doczekał się animca, bo należało mu się, jak psu buda.
Nad Tokio pojawiło się UFO. Statek obcej
cywilizacji zawisł nad miastem i taki był początek wszystkiego. Mija czas, a
statek, jak tkwił, tak nadal tkwi na niebie, a ludzie żyją, jak żyli. I na tym
tle dzieją się żywota zwyczajnych licealistów, dzieciaków u progu dorosłości,
jakich wiele, przeżywających swoje wzloty i upadki, problemy, miłości…
Żyjących, po prostu żyjących. A wśród nich są one – Kadode i Oran, dwie szalone
przyjaciółki, które wchodzą w kontakt z jednym z kosmitów. A tymczasem
odliczanie do końca świata trwa…
Uwielbiam mangi Asano, czołowego ponuraka japońskiej
sceny komiksowej. Ten niepozornie wyglądający autor, depresyjny facet, który niby nie pisze o rzeczach przyjemnych ani wesołych, choć w jego dziełach nie brakuje serwowanych
sobie przez bohaterów przyjemności czy humoru, ale jego twórczość to czysta przyjemności, a on sam to prawdziwy geniusz pokazujący,
że mangi to nie tylko wielkie oczy, lekkie treści, akcja, bicie po mordzie albo
karanie w imieniu Księżyca, romanse wszelkiej maści etc. Okej, jest u niego
akcja, jest miłość, przyjaźń, walka też jest, ale… Właśnie, facet ma ambicje,
ma świetne pomysły, umie nadać im odpowiednią wagę i wykonanie, nawet jeśli
czasem idzie w stricte mangowy absurd, dorzuca głębię, dorzuca masę przejmujących
do szpiku kości emocji, świetnie konstruuje postacie, a wszystko to wieńczy
genialnym, fotorealistycznym, choć z elementami cartooowego szaleństwa, mega nastrojowym
stylem i…
No i udało się to twórcom anime przenieść na
filmową taśmę. „Dead…” to połączenie kreski wiernej kresce Asano i
fotorealistycznych teł. Na tym polu przypomina to filmy Shinkaia, z jego dopracowanymi,
barwnymi, posiłkowanymi zdjęciami plenerami, z tym, że tutaj mamy postaci
idealnie w to wpasowane, wkomponowane i bez tej shinkajowej prostoty, która
sprawiała, że bohaterowie „Twojego imienia” czy „Suzume” odcinali się od całej
reszty i jej nie dorównywali. Tu wszystko jest wyważone, dopracowane, z bardzo
intensywną kolorystyką, co początkowo budziło moje obawy, bo przecież dzieła
Asano mrokiem stoją, a jednak okazało się, że wszystko znakomicie do siebie
pasuje, ma świetny nastrój, umie oddać i te bardziej szalone elementy, i mrok,
i wakacyjną przygodę i masę innych rzeczy i to tak, że serducho się cieszy.
Fabularnie rzecz jest wierna, acz z drobnymi
zmianami dla tych, którzy doskonale znając mangę, chcą jakiegoś bonusu, drobniej
zmiany, nie wszystkiego identycznie, jak w pierwowzorze, ale bardzo blisko, z
szacunkiem i wyczuciem. Fabularnie jest znakomicie, wizualnie tak samo.
Osiemnaście odcinków wchodzi, jak marzenie, ogląda się z przyjemnością,
ciekawością i emocjami. Jak na dzisiejsze czasy, na taką feerię barw i takie
posiłkowanie komputerem i prawdziwymi plenerami to po prostu genialna robota.
Nie ma sztuczności, nie ma przesady ani dysonansu, jest doskonałe wykonanie i
tyle. Oby takich adaptacji mang – i mang Asano także – było, jak najwięcej.
Komentarze
Prześlij komentarz