CZTERDZIEŚCI
LAT MINĘŁO czyli Ghost Smashers
Jeden rok, jedna seria, dwie rocznice. W zasadzie
to tych rocznic więcej, jeśli liczyć grę z serii, ale nie o nią mi chodzi.
„Pogromcy duchów”, bo o nich mowa, to już kultowa franczyza, którą zna każdy,
choćby tylko ze słyszenia. A w tym roku nie dość, że pierwsza część serii
obchodzi swoje czterdziestolecie (obchodziła w lipcu, by być dokładnym), to
jeszcze dwójeczka świętuje trzydziestopięciolecie. Czy jest to kino wybitne?
Każdy chyba już ma wyrobione zdanie, ale wiadomo, że nie. Rzecz w tym, że dla
mnie to jedna z najważniejszych filmowych doświadczeń mojego życia, do którego
mam wielki sentyment. Ale i uwielbiam tak po prostu, niezależnie od tego, jak
uwielbiam masę kina nowej przygody, bo to była prawdziwa Magia Kina. Przez duże
„MK”.
Rok 2012. Odkąd doszło do rozdarcia osnowy naszej rzeczywistości
przez przypadkowe mikrofale, Ziemia jest nawiedzana przez byty z zaświatów.
Dlatego powstała organizacja Ghost Smashers, której członkowie podróżują po
czasach o wymiarach, walcząc z duchami. Wśród nich są Stantz, Venkman i Ramsey,
którzy ruszając zająć się sprawą upiora z pensjonatu w Greenvile, nie wiedzą
jeszcze z jakim złem przyjdzie im się zmierzyć już wkrótce! Przygotujcie się na
zamienione w piekło New Jersey oraz upiornego Gozera!
Ale zaraz, zaraz, coś tu nie gra, prawda? Nie o tym
byli „Pogromcy duchów”. I co to za Ghost Smashers? Wreszcie, gdzie Egon, gdzie
Zed i Nowy Jork? Gdzie… A no jeszcze na tym etapie nic z tego nie było, bo na przełomie
lat 70. i 80. Dan Aykroyd, facet zafascynowany nauką i paranormalnymi
zjawiskami (w które wierzył), pochodzący na dodatek z rodziny, w której
kontakty z duchami i spirytyzm stanowiły długa tradycję, napisał scenariusz
filmu. Filmu zdecydowanie bardziej poważnego i odmiennego, od tego, co ostatecznie
dostaliśmy. I przede wszystkim filmu, którego nie dałoby się nakręcić w tamtych
czasach. A przynajmniej nie z budżetem poniżej 200 milionów dolarów, co wtedy
było kwotą, jakiej nikt na film by nigdy nie dał – i nie dano aż do roku 1997.
Gdyby więc nie zaangażowanie w projekt Ivana Reitmana, który wpłynął na scenariusz
i na dodatek stwierdził, że da radę nakręcić „Ghostbustersów” za 20-30
milionów, kto wie, czy rzecz by powstała. Acz trzeba przyznać, że scenariusz
Aykroyda w dzisiejszych czasach mógłby posłużyć za niezły sequel, gdyby trafił
w dobre ręce.
Tak zaczęła się przygoda opowieści o trzech
naukowcach (potem dołącza do nich jeszcze czwarty), którzy prowadzili badania paranormalne.
Wyrzuceni z uczelni postanowili zarobić na łapaniu duchów, a gdy w ich progi
zawitała Dana, młoda i atrakcyjna kobieta, lodówka której zamieniła się w
portal do świata zamieszkanego przez niejakiego Zuula, zmuszeni zostali
zaangażować się w wydarzenia mogące zniszczyć całą naszą rzeczywistość. I o tej
historii można mówić wiele, że miał tu grać Eddie Murphy chociażby, albo że
rzecz powstawała, jak głoszą anegdotki, w iście kumplowskiej atmosferze, gdzie
dobra zabawa ekipy przełożyła się na znakomitą zabawę dla widzów. Można by
opowiadać o wpadkach i błędach i o niskim budżecie, który wymusił kreatywność,
która przełożyła się na prawdziwą wizualna przyjemność, ale to każdy wie, każdy
albo widzi, albo może sobie doczytać.
Dla mnie ten film to po prostu czysta magia kina.
Są niedociągnięcia, są tu elementy, które nawet w tamtych czasach mogły wyglądać
lepiej, ale z drugiej strony jest mnóstwo wizualnego dobra. Gigantyczny
piankowy ludzik. Całe to zwieńczenie budynku, w którym mieszka Dana. Klimat zasnuwającego
się chmurami nieba… Ten oldschool, mechatronika, animacja poklatkowa, przebrani
w kostiumy ludzie, wszystko to ogląda się z łezką nostalgii, ale i widzi, ile
miało w sobie serca i ducha, ile kombinowania, włożonej pracy i pomysłowości,
by na ekranie pokazać coś, co istnieć nie może. A ile w tym wdzięczności, ile
uroku, ile fajnego balansowania między komedią, a horrorem, fantastyką i
przygodą. Kupiło mnie to za dzieciaka, kupuje nadal, właściwie z czasem coraz
bardziej, bo takich filmów, takiej rozrywki i takiego serca włożonego w to
wszystko już nie ma – czego dowodem są najnowsze części sagi – i jedynka, przy
okazji z bezbłędnie dobraną obsadą, której komiczny talent fajnie kontrastuje z
tym, co mroczniejsze, pozostaje najlepszą z wszystkich pięciu części serii.
A jednak to do dwójki mam największy sentyment. Nie
pamiętam, czy to od niej zacząłem oglądanie serii, ale pamiętam tamto zimowe popołudnie,
kiedy miałem kilka lat i albo chory, albo zmęczony do nieprzytomności, leżałem
przed telewizorem i chłonąłem – do dziś pamiętam sekwencje z podziemną rzeką
różowego gluta, kiedy kolorowy blask ekranu rozmazywał mi się przed oczami, wsączając
pod opadające powieki, a blask świateł z okien sąsiadów w mroku nocy tylko
dodawał atmosfery. Faktem jest, że dwójka to już jednak nie to, ale sentyment mam.
I nadal cenię. Podstawowy problem dwójki to jednak nie to, że film powstał za
późno, ale że jest zbyt patetyczny.
Jedynka „Pogromców duchów”, jak sprawdzicie sobie
liczby, rozbiła bank. Stała się drugim najlepiej zarabiającym filmem 1984 roku
(wyprzedziła „Terminatora”, „Footlose”, „Koszmar z ulicy Wiązów”, „Akademię
policyjną”, drugiego „Indianę Jonesa” czy „Gremliny”, przegrywając tylko z
„Gliniarzem z Beverly Hills”), a, uwzględniając inflację, dziś jest na 39
miejscu najlepiej zarabiających obrazów w dziejach kina. Przy takich finansach
powinno być jasne, że powstanie sequel i powstał, ale dopiero po pięciu latach.
Zakulisowe tarcia, zmiana prezesa studia, który nie chciał kontynuować rzeczy
zaczętych przez poprzednika, a wolał iść swoją drogą, wszystko to doprowadziło
do faktu, że pogromcy duchów powrócili dopiero w 1989 roku. Dwójka fabularnie
oddawała dobrze to, co realne – oto nasza ekipa po zdobyciu sławy trafia na zły
czas, ich popularność przemija, zajmują się innymi rzeczami (a to kariera w tv,
a to księgarnia, to znów badania naukowe), aż pojawia się okazja, by znów
zabłysnąć, kiedy w NY źle się dzieje, a ludzie w przedświątecznym okresie stają
się coraz gorsi, z czym ma związek pewien obraz, który daleki jest od bycia
tylko pomalowanym płótnem. Był humor, był klimat, akcja i przygoda, ale
zabrakło nieco inwencji. Nadal rzecz ujmuje absurdami, wizualnie jest lepsza
niż jedynka (sceny ze statuą czy przypłynięcie Titanica albo klimatyczne
momenty ze wspomnianą podziemną rzeką), ale to już nie to.
Brakuje trochę pomysłu, to raz. Wszystko jest
bardziej monotematyczne, skupiona na tym obrazie dawnego tyrana. Do tego mniej
zabawne, a finałowy patos związany ze Statuą Wolności wypada dość słabo. Nie
zmienia to jednak faktu, że film ma urok, ma fajną akcję, nastrój i w ogóle
kinową magię. Nadal się to świetnie ogląda i nadal dalsze części nie dorównują
tej odsłonie. Ma parę super momentów, pozwala zabłysnąć nieodżałowanemu
Moranisowi (podojono ma wrócić do filmów, pożyjemy, zobaczymy), jeszcze fajniej
rozbudowuje wątek Dany i Petera, na dodatek ma świąteczny klimacik, który cenię
(choć w jedynce też znajdziecie go nieco w tle), ale widać, że to już nie do
końca to. Niemniej nadal mogę polecić z czystym sercem. I chociaż krytycy nie
byli wobec produkcji zbyt łaskawi, widzowie dopisali i film z nieco tylko większym
budżetem niż jedynka, zarobił niewiele mniej niż ona. Więc tak, miał być ciąg
dalszy, ale nie wyszło. Bo Murray, któremu chyba sodówka uderzyła wtedy do
głowy, grać w trójce nie chciał, a bez niego to nie byłoby już to. Projekt
przez lata próbowano uskutecznić, Aykroyd, który nawet napisał scenariusz „Ghostbusters
III: Hellbent”, chcąc zabrać bohaterów doi piekielnej wersji Manhattanu, gdzie
stawiliby czoła Lucyferowi, ale nic z tego nie wyszło. Potem, w 2009 roku,
powstała dziejąca się dwa lata po drugim filmie gra wideo, przy której Aykroyd
i Ramis pomagali od strony fabularnej, a głowni aktorzy wrócili dać postaciom
głos, jednak kiedy pięć lat później Ramis odszedł z tego świata, reżyser filmów
uznał, że trójki robić nie będzie.
I tak trójki nie mamy. Powstał co prawda fajny
serial animowany, po nim remake – choć należałoby powiedzieć femake – z żeńską
obsadą, całkiem przyzwoity wizualnie, z ciekawym patentem na elementy obrazu
wychodzące poza kaszety i cameo gwiazd poprzednich odsłon, acz z kiepską grą
aktorską i beznadziejnym humorem. Powstały dwie całkiem niezłe części rebootów
(za kamerą zasiadł syn zmarłego reżysera pierwowzorów) z sentymentalnym
powrotem starej ekipy, w tym i Ramisa, przywróconego na ekranie dzięki komputerowym
efektom. Były też inne rzeczy, jak komiksy czy mobilne produkcje. Ale sequela
chyba już nigdy nie dostaniemy. Czy do dobrze, czy źle, nie wiem, każdy musi
ocenić sam, ale sporo bym dał, żeby jeszcze raz zobaczyć kiedyś tę samą ekipę,
w produkcji wyglądającej jak w latach 80. Wiem, nierealne, ale pomarzyć można.
A z okazji rocznicy można, a przede wszystkim warto włączać sobie te dwa,
stare, ale wciąż jare filmy. Szczególnie, jeśli nie widzieliście ich dłuższy
czas.
Komentarze
Prześlij komentarz