EMOCJE
OSTUDZONE
Dopiero co pisałem o pierwszych dwóch odsłonach
„Pogromców duchów”. I w sumie miałem odświeżyć sobie tylko je, ale poleciałem
całą serią, bo czemu nie. Miałem ochotę, weszło dobrze i stwierdziłem, że skoro
kiedyś pisałem o „Dziedzictwie”, to może, choć już jest mocno poniewczasie, bo
od premiery minęło już dziewięć miesięcy, dorzucę jeszcze tekst o „Imperium
lodu”, najnowszej, ale nienajlepszej odsłonie serii – w sam raz na grudniowe
chłody. „Dziedzictwo” było bardzo sympatyczne, zagrało na sentymencie,
połechtało coś tam mile, choć swoje minusy miało. „Imperium”… No dla mnie ta
część to podkręcenie tego, co w jedynce było złe, z jednoczesnym odrzuceniem
wszystkich jej najlepszych cech. Nie powiem, żeby było źle, bo nie jest, nadal
nieźle się to ogląda i jeszcze wrócę do produkcji, ale to typowe odcinanie
kuponików z dość sztampową fabułą, cierpiące na syndrom sequela.
Minęły trzy lata. Rodzina Spenglerów przeniosła się
do Nowego Jorku – wraz z Groobersonem, Lucky i Podcastem – i pomaga Rayowi i
Winstonowi odbudować Pogromców Duchów. Tu pojawiają się problemy, bo raz, że
Phoebe jako nieletnia chciałaby poszaleć w zawodzie, ale nie może, dwa, że obecny
burmistrz, a dawny „znajomy” Ghosbustersów, Walter Peck, tylko szuka okazji by
się pozbyć ekipy, a wreszcie po trzecie, sprzedana przez pewnego człowieka kula
zdaje się kryć zło, które może okazać się najgorszym wyzwaniem w dziejach dla
pogromców. Czy ekipie uda się wygrać i tym razem? Czyjej pomocy będą potrzebować?
Jakie prawdy odkryją? I wreszcie kim okaże się nowa przyjaciółka Phoebe?
Wiecie, co było największym minusem jedynki? A to,
że cały film robiona była podbudową pod megapotężnego wroga, który sprowadzi nie
wiadomo jaką zagładę, a potem wszystko rozwiązało się dość łatwo i bez odpowiednego
wyeksponowania stawki. Nie było jednak tak źle, bo nawiązania do klasyki, podobny
przebieg akcji – choć w klasyce stawka była odczuwalna i finał robił większe
wrażenie – a wreszcie masa grania na sentymentach sprawiły, że to się chętnie
łykało. Tutaj tych elementów zabrakło. Zostało zagrożenie, którego potęgę niby
budowano przez cały film, już od pierwszej sceny, zabierającej nas w przeszłość,
ale ostatecznie wyszło, jak z pompowaniem dziurawego balonika. Niby tłoczy się
to powietrze, a on wciąż flaczeje. No i tu tłoczono, tłoczono, przez chwilę coś
się wypełniało, ale finał, który powinien być epicki (i przez chwilę nawet próbuje,
gdy miasto skuwa lód) i widowiskowy, okazuje się nijaki, zagrożenie nie
wybrzmiewa w nim jak powinno i nie robi wrażenia w ogóle groźnego.
Poza tym ta fabuła… W jedynce udało się zagrać na
sentymencie, fajnie przywrócić starych aktorów, może niektórych wzruszyć (myślę,
że to zasługa faktu, że reżyser oryginału był tam współproducentem, a jego syn zajął
się reżyserią, bo tu już nie ma tego klimatu). Fajne było tak, że starano się
by efekty przypominały te z lat 80., tu już tego nie ma. Do tego scenariusz
jest strasznie typowy, nastolatka się buntuje, szuka swojego miejsca, znajduje
podejrzaną przyjaciółkę… No sztampa. Fajnie, że chciano dodać coś do mitologii
Ghostbustersów, bo tu mamy wątki z zamierzchłej przeszłości i wczesne łapanie
duchów, ale… No właśnie, jakoś tak mi to nie podeszło i tyle. koncept takich
łapaczy upiorów działających od wieków nie klei mi się z tą serią, bo główni
bohaterowie już na początku wyłapaliby, że takie rzeczy były kiedyś i
zaczerpnęli parę niezłych patentów. Tak samo gość z mocami – zachowujący się, jak
debil, jakby ktoś chciał kopiować kierowcę z „Deadpoola”, ale nie wiedział, jak
pisać takie postacie – i ogólnie sztampowa akcja, której zabrakło tej
absurdalności klasyki. I właśnie absurdu tu też brak, brak humoru, wszystko
jest na poważnie, w oparach teen dramy (a mi robienie z tego filmu dla
nastolatków z nastolatkami w rolach głównych nigdy nie leżało), z łzawymi momentami
i bez luzu. I nawet te koszmarki dowcipów rzucanych przez Phoebe tym razem nie
zagrały ani trochę.
Nadal ogląda się to nieźle, ale jak wszystkie takie
filmy. Sto milionów budżetu poszło w zasadzie nie wiadomo na co, bo tu jednak,
jak w poprzednich odsłonach, powinno skończyć się konkretną rozwałką, przy której
byłoby na co popatrzeć. Fajnie, że wrócili starzy, fajnie, że Annie Potts mogła
w końcu pokazać się jako Pogromczyni i fajnie, że stara ekipa nadal bierze w
tym udział. Ale ten film, swoją drogą inspirwany serialem animowanym sprzed
lat, nie tylko mógł, ale powinien być zdecydowanie lepszy, a wraz z ponownym
seansem wszystkie jego mankamenty widać jeszcze wyraźniej. Obejrzeć jednak, w
oczekiwaniu na kręconą kolejną odsłonę, jeśli jesteście fanami serii, jak najbardziej
można. Bo może to i najgorsza część „Ghosbusters” od czasów niesławnej kobiecej
wersji z 2016 (o niej może kiedyś jeszcze wystukam parę słów, ale na razie
sobie odpuszczam), ale wcale nie taki najgorszy filmowy akcyjniak.
Komentarze
Prześlij komentarz