TERMINATOR
W JAPONII
„Terminator” obchodzi w tym roku swoje
czterdziestolecie. Jedna z najlepszych kinowych przygód SF – jedynka do dziś
zachwyca klimatem, dwójka efektami, choć minęło już tyle dekad – co prawda
rozwodniła się strasznie i z kolejnymi filmami zawodziła coraz bardziej, ale
nadal coś w sobie ma. Czy to w formie filmów, serialu, gier czy komiksów. Teraz
– okej, kilka miesięcy temu, ale zanim zabrałem się za obejrzenie, a potem
znalazłem czas, żeby zebrać nieco myśli i wystukać je na klawiaturze, trochę
minęło – dołączyła do nich seria anime i… No i fajnie jest, nie żadne wielkie
dzieło, ale lepsze od ostatnich kinowych odsłon i mające do zaoferowania sporo
dobrego.
W roku 1997 w Japonii niejaki Malcolm Lee tworzy
Kokoro, sztuczną inteligencję stanowiącą konkurencję dla Skynetu. Z roku 2022
do przeszłości przeniesiona zostaje Eiko, która ma nie dopuścić do aktywacji
Kokoro i chronić jej twórcę i jego dzieci. Jednocześnie do roku 1997 wysłany
zostaje Terminator mający zabić Malcolma i jego potomstwo. Zaczyna się walka…
Walka o przetrwanie i walka z czasem.
Obawiałem się tego serialu. Że Japończycy zrobią
coś niezłego to akurat wiedziałem, ale przecież scenarzystą serialu był Mattson
Tomlin, ten sam, który pracował przy średniaku, jakim był „The Batman” czy też
nie rwącym niczego komiksie „Batman: Imposter”. O ile jednak w superhero mu nie
idzie, o tyle tu dał radę. Bo raz, że postawił na akcję, która może i stanowi z
jednej strony powtórkę większości terminatorowych schematów, ale znowu z
drugiej fajnie puszcza oko do fanów i gra na sentymencie. Dwa, że zawarł tu
całkiem fajne rozkminy na temat SI, podróży w czasie i związanych z tym
paradoksów i tym podobne rzeczy. Efekt od strony fabularnej to połączenie
przegadanego SF o sztucznej inteligencji i dynamicznego akcyjniaka rodem z lat
80., gdzie jest dramatyzm, walka o przetrwanie, niemal namacalny upływ czasu i fajny
klimat też się znalazł.
Oczywiście „Terminator Zero” to nie mistrzostwo
formy, głębi i odkrywczości, ale jednak rzetelna robota, zmazująca niesmak
pozostały po ostatnich trzech filmach i nieobrażająca inteligencji widza –
czyli rzadkość na Netflixie. Na szczęście stali za tym ludzie m.in. z
Production I.G. („Ghost in the Shell: Stand Alone Complex”), którzy wiedzieli
co robią. Okej, tu mógłbym się czepiać, że animacja powinna być lepsza, bo
często to, co widzimy na ekranie, jest o wiele bardziej futurystyczne, niż
epoka, którą nam ukazuje, przez co czasem czułem, że całe to dopełnienie
uniwersum zdaje się stać przez to w pewnej wizualnej choćby sprzeczności, ale… No
nadal całkiem fajnie to wygląda, ma klimatyczne i nastrojowe momenty i, mimo
mojego sarkania, nie zawodzi.
W skrócie: całkiem fajna rzecz, do której jeszcze
chętnie wrócę i której ciąg dalszy chętnie bym zobaczył. Lepiej jednak zostawić
tytuł w tym miejscu, gdy zrobił dobre wrażenie i pozostawił niedosyt. Coś mi
się wydaje, że ciągnięcie tego dalej nie wyszłoby tej serii na dobre.
Komentarze
Prześlij komentarz