Star Wars Komiks #3/2017: Ostatni lot Gwiezdnego Niszczyciela – Jason Aaron, Mike Mayhew, Jorge Molina
ZIMNY
OGIEŃ, A NIE ARMATA
Udało się Aaronowi zrobić z tej historii w zasadzie
komiks o niczym. Dopiero pod koniec dzieją się jakieś konkrety, większość opowieści
jednak to takie pozbawione jakiegoś sedna walenie się. Czyta się to o dziwo
nieźle, lepiej np. niż „Avengers” tego scenarzysty, ale nie zmienia to faktu,
ze fabularnie właściwie nic tu nie mamy i jeśli jakoś określać ten album, to
mianem ćwiczenia stylistycznego. A przecież seria dociera tu do 25 numeru,
czyli pewnego jubileuszu, który jakoś należałoby uczcić. I Aaron w pewnym
sensie to robi, ale zanim dotrzemy do tego momentu, dzieje się dużo, ale w
zasadzie nie dzieje się nic.
W tym numerze znów mamy dwie historie. Pierwsza to
kolejne wspominki o Kenobim. Tym razem Owen wpada w rece tych złych, a młody
Luke ucieka z domu. Kenobi będzie musiał ratować tego pierwszego, ale tak, żeby
jednocześnie nie odsłonić się, jako Jedi.
Potem w sumie dzieje się mniej więcej tyle, że
rebelia robi swoje, walcząc nadal z imperium i próbując przejąć Harbingera –
Gwiezdnego Niszczyciela, a w międzyczasie śledzimy losy oddziału szturmowego,
którego można nazwać elitą. Im się wszystko udaje, dla nich rebelia to zło, bo
dopiero imperium wprowadziło w ich świecie prawo i porządek. Dlatego
rebeliantów traktują jak terrorystów, więc załatwiają ich bez skrupułów. I są w
tym świetni. A wszystko to i tak zmierza do wielkiego, widowiskowego finału,
który…
Który nie ma siły wybrzmieć. Aaron, jak to Aaron,
miewa fajne momenty, jak właśnie wątki z tym oddziałem czy sam lot Harbingerem,
problem jednak leży w tym, że w tej liczącej pięć zeszytów opowieści miał
pomysł na to i na finał, a po drodze musiał jakoś to wszystko wypełnić akcją i
treścią. Z tym, że tej treści jest tu
bardzo niewiele. No walą się, walą i walą jeszcze trochę. W większości brakuje
jakiegoś wątku przewodniego (bo nawet ten obecny wypada tak blado, jakby go nie
było), to zlepek scen, które szybko wchodzą, bo na szczęście nie próbuje Aaron udawać,
że chcę nam coś powiedzieć, a jedynie pędzi przed sobą. Ale nadal pozostaje
niedosyt.
Szczególnie w finale, który wybrzmiewa jakoś słabo.
Miało być nie wiadomo co, jest pewne zwycięstwo, jest porcja widowiskowych
scen, ale ostatecznie wygląda to jak w filmie „Fantastyczna Czwórka 2”.
Dmuchamy balonik wielkiej zapowiedzi, tam miał pojawić się Galactus, tu miała
być epicka akcja, a ostatecznie Galactus się nie pojawił jako taki, a tu
zamiast strzału z solidnej armaty dostaliśmy zimny ogień. Nadal jednak lepiej
czytało się to od „Poego Damerona”. A i przy okazji miało całkiem fajne
rysunki. Molina co prawda całymi garściami podkradł z Coipela, acz bez jego
wdzięczności w kreowaniu twarzy postaci, ale jednak dał radę. Ale Mayhew z jego
fotorelistycznymi, posiłkowanymi zdjęciami i komputerem grafikami, niestety
zawiódł, bo to bardziej foto-komiks, kalkowanie, przerysowywanie, a nie
rysowanie, a szkoda.
Komentarze
Prześlij komentarz