Wzgórze psów - Jakub Żulczyk

TAM, GDZIE PSY D…MI SZCZEKAJĄ

 

Jedni uwielbiają Jakuba Żulczyka, nazywając go jednym z najlepszych rodzimych pisarzy (przesada mocna, ale cóż począć), inni nie trawią w ogóle i nazywają grafomanem (co też jest dalekie od prawdy). A gdzie właściwie owa prawda leży? Jak zawsze pośrodku, bo Żulczyk, chociaż żadnym mistrzem pióra nie jest i trudno zarzucić mu literackie ambicje, pozostaje dobrym pisarzem (o niebo lepszym od przereklamowanego Remigiusza Mroza) rozrywkowym, którego książki czyta się całkiem przyjemnie, potrafią zaskoczyć udanym klimatem i sprawdzają się jako niezobowiązująca literatura zaserwowana z rozmachem. I taka właśnie jest niniejsza powieść, która właśnie doczekała się serialowej adaptacji.

 

Niespełniony życiowo i zawodowo bohater. Zapadła dziura na polskiej prowincji. I tajemnicze, tragiczne wydarzenia. Tak można po krótce opisać sytuację, w jakiej znalazł się Mikołaj. Ale sytuacja może się pogorszyć, bo – kolokwialnie mówiąc – mazurskie zadupie (a może lepiej, cytując „Siat wdług Keipskich”, tam, gdzie psy dupami szczekają), na które wraca nasz bohater, żyje (a może raczej kona) swoimi tajemnicami. Zaginięcia, dramaty, gangsterskie porachunki i drobne przekręty to tylko środki prowadzące do celu, jakim są traumy z przeszłości. Co tu jednak właściwie się dzieje? I do czego wszystko to zmierza?

 

Żulczyk na pewno należy do najpopularniejszych współczesnych polskich pisarzy, tego odmówić się mu nie da. Kilka bestsellerowych powieści, praca chociażby przy serialu „Belfer”. Ostatnio tym popularniejszy, że postawiono mu zarzutu znieważenia głowy państwa – jak głosi znane porzekadło, nieważne co mówią, byle mówili. Na tle tego wszystkiego można by wiele mówić o samym autorze. O tym, jakim jest człowiekiem, jaki portret wyłania się z wywiadów (a nie jest to portret kogoś, kto przypadłby mi do gustu), można pisać o jego alkoholizmie, dokonaniach… Długo mógłby jeszcze wymieniać, ale zostawmy to i skupmy się na „Wzgórzach psów”.

 

A zatem, jaka jest to powieść? Taka, jakby Żulczyk chciał udawać Stephena Kinga. Mała mieścina, jej społeczność, problemy ludzi i makabryczne wydarzenia, jakie wstrząsaj bohaterami. Znany schemat, przeniesiony na rodzimy grunt, na pewno zyskuje swojskiego posmaku. Nie sprawia to, że jest lepszy od książek Stephena Kinga (chociaż bywa lepszy od najgorszych dokonań autora nazywanego Królem Horroru, chociaż nie pod względem stylu, u Żulczyka bardzo potocznego, a nie literackiego), ale dla fanów Kinga również się tu coś znajdzie. Cała reszta to po prostu thriller, przyjemny klimatem, z całkiem niezłą akcją i tym, na co przy takiej objętości powieści liczyłem, dobrym zapleczem obyczajowym.

 

Ale, skoro już o objętości mowa, na pewno znalazło się tu wiele dłużyzn. Niektóre fragmenty śmiało można byłoby wyciąć, bez szkody dla książki. Czasem Żulczyk aż za bardzo rozpisuje się na tym czy owym, tracąc po drodze cel i zatracając też efekt, jaki próbował stworzyć, ale na szczęcie takich momentów nie ma aż tak dużo; a przynajmniej nie na tyle, by odrzucić od całości, chociaż potrafią nudzić. Jest za to całkiem przyzwoity thriller, z nieźle nakreślonymi postaciami. Czasem nastrojowy, czasem wulgarny, z nieźle odmalowanym małomiasteczkowym (chociaż przerysowanym, jak wiele rzeczy w tej powieści) klimatem. Dobrze napisany? Zwyczajnie, potocznie, bez smakowania słowa, bez ambicji, bez zabaw i maestrii, ale i bez zawodu. Najlepsze w tym wszystkim pozostają chyba wątki osobiste, którymi Żulczyk aż przepełnił powieść.

 

Reasumując, niezły dreszczowiec w swojskich klimatach. Nie całkiem spełniony, trochę za długi, ale jednocześnie całkiem udany. Nie ma tu nic niezwykłego, ot literatura rozrywkowa. Jednak na te podobnych rodzimych dokonań „Wzgórze psów” wypada dobrze, chociaż mimo wszechobecnego brudu, ani trochę nie szokuje – a na to ewidentnie liczył autor.

 

Recenzja opublikowana także na portalu Sztukater.

Komentarze