MORDERCZE
DRZEWO
Fanem być nie jest lekko. Raz, że wydaje się sporo
kasy, żeby zbierać to, co się uwielbia, dwa, że niejednokrotnie doskonale
wiemy, że dana rzecz dopełniająca hobby będzie zupełnie do d… znaczy do
niczego, ale i tak w nią inwestujemy. Ja tak mam z „Archiwum X”. Nie jest co
prawda tak, że mam jakieś wielkie parcie i mieć wszystko w temacie muszę, ale
jak gdzieś trafię w rozsądnej cenie, choćbym wiedział, że to słabizna, kupuję.
I tak kupiłem choćby tę powieść. moje zdanie o książkach czy komiksach dopełniających
filmowych lub growych uniwersów znacie – odcinanie kuponików, kiepska pisanina,
żerowanie na marce. Standard. Fanatycy i tak kupią, a reszta może iść się przejść.
W przypadku tej powieści jest podobnie, ale nie do końca. Tak, to odcinanie
kuponików, tak, nie jest jakoś super napisana, ale z drugiej strony tragedii
także nie ma. po prostu taka typowa książka środka, thriller/horror lekki,
prosty, niewymagający, ale całkiem nienajgorszy.
Akcja zabiera nas do niewielkiej mieściny, gdzie w
okolicy bazy wojskowej dochodzi do morderstwa. Niby nic takiego, ale jedyny
świadek zdarzenia twierdzi, że ofiarę zabiło… drzewo. To jednak początek góry
lodowej. Czyżby w okolicy działał jakiś seryjny mordercą? Mulder i Scully
starają się rozwikłać sprawę, ale nie każdy będzie chciał, by zagadka została
wyjaśniona… Co dzieje się w bazie? Kto naprawdę morduje? I czy gobliny
istnieją?
Ta powieść to w zasadzie kawał historii. Nie jest
najlepszą książką z serii, tu prym wiódł i wiedzie Kevin J. Anderson (spec od
takich właśnie kuponików, piszący powieści ze świata „Star Wars” czy
współtworzący kontynuacje „Diuny”), którego „Epicentrum” czytelnicy
brytyjskiego magazyny „SFX” wybrali najlepszą powieścią SF roku, a „Ruiny”
stały się bestsellerem New York Timesa i zgarnęło wyróżnienie dla najlepsze powieści
SF 1996 roku, ale… No właśnie. „Z archiwum X” debiutowało w telewizji w roku
1993, w roku 1994 zaczęto wydawać powieści uzupełniające serial, a „Goblin” był
pierwszą z nich. Tak, zanim były te znane po polsku książkowe adaptacje
odcinków w klimatach young adult, zanim powstały komiksy i długo przed grą czy
filmem kinowym, była ta powieść – pierwsza rzecz rozwijająca uniwersum. I choćby
dlatego warto poznać, a i mieć w pamięci. Swoją drogą pierwszy xfilesowy
komiks, jaki powstał też mieliśmy po polsku (druga historia z polskiego numeru
3/1997),a le to już inna bajka. Pisałem zresztą o niej niedawno.
Abstrahując od tego wszystkiego, „Goblin” to niezła
rzecz. Charles L. Grant, gość z wielkim dorobkiem, który pisał od lat 70. w
zasadzie do śmierci w 2006, uprawiając różne odmiany fantastyki i horroru i
tworząc zarówno masę własnych rzeczy, jak i takich serialowych dodatków (choćby
do „Herculesa”), pisać potrafi (zgarnął zresztą Nebulę i World Fantasy Award). Tu
robi co prawda robotę prostą i typową – choć myślę, że część tego to wina
tłumacza, który w tym wypadku się nie popisał, a wręcz czasami próbował się
popisać elokwencją aż do przesady – ale całkiem przyzwoitą. Poprawnie napisana
rzecz, podana bez zbędnego pospieszania akcji i czasem z niezłym klimatem. Nie
ma to za wiele z klimatu serialu, nie ma tej mocy oddziaływania, ale to już w
sporej mierze zależy też od naszej wyobraźni.
Tak czy tak, można. Rzecz stricte dla fanów, ale
całkiem do rzeczy. Czytałem lub próbowałem czytać sporo literatury
dopełniającej filmów czy seriali („Indiana Jones”, „Star Wars” i te sprawy) i
„Goblin” jest lepszy od zdecydowanej większości podobnych rzeczy. A no i to
stare wydanko z jednej strony doceniam, z drugiej… Bo tak, fajne są tu strony
rozdziałów oznaczane kultową literką „X” (choć chyba bardziej pasuje mi
oryginalne oznaczenie, czyli na początku pierwszego zdania każdego rozdziału),
a czasem i wizerunkami Muldera i Scully, ale pominięto tu wstęp i dedykację
autora, co jest dla mnie zwyczajną żenadą. Szkoda. Ale samą książkę wciągnąć
można, jeśli lubicie serial, mało Wam i chcielibyście więcej przygód dwójki
agentów.
Komentarze
Prześlij komentarz