Giganta Poleca Extra #1/2025: Miecz z lodu – Massimo De Vita, Fabio Michelini, Marco Nucci, Cristian Canfailla

FANTASTYCZNE MYSZY

 

Dawno minęły czasy, kiedy „Giganty” czy „Kaczora Donalda” czytałem, jak leci, kupując wszystkie bez wyjątku. Teraz, jeśli już sięgam, to tylko po naprawdę wyjątkowe tomy – tudzież historie w nich zawarte. I ten jest wyjątkowy. „Miecz z lodu” to jeden z nielicznych zresztą gigantowych albumów, które w całości wypełnione są jedną serią. Pięć historii – tytułowa trylogia i dwie jej kontynuacje – ponad 430 stron komiksu, w większości absolutnej klasyki z lat 80. Co najważniejsze, to kawał świetnej, nastrojowej sagi fantasy, gdzie komedia, gdzie dramat, gdzie SF nawet i dużo familijnego uroku. Więc warto, naprawdę. Nie przepadam za Mikim i ogólnie disnejowskimi myszami, ale to mi wyjątkowo jak na nie podeszło.

 

Wszystko zaczyna się w Argaarze, magicznej krainie, w której źle się dzieje. niegdyś było to miejsce wspaniałe, dostatnie, ale teraz, po katastrofie, skute lodem i pod rządami Księcia Mgieł, przynosi na ludzi cierpienie. Jest jednak pewna nadzieja, Książę już raz został pokonany, wszystko za sprawą miecza z lodu, więc gdyby ktoś znalazł w sobie odwagę, odnalazł ostrze i stanął do boju z tyranem, los mógłby się odmienić. Dlatego też Boz wyrusza z misją pozyskania jakiegoś śmiałka, a los chce, że trafia do współczesnego Myszogrodu, wprost do Mikiego i Goofy’ego. Nie taki był plan, ale tak zaczyna się wielka przygoda, która rzuci naszych bohaterów w wir wyzwań i niebezpieczeństw w nieznanym im świecie!

 

„Miecz z lodu” – ta pierwsza część serii – powstał w roku 1982 w trzech częściach wydanych pomiędzy 12 a 26 grudnia. Ta data ma konkretne znaczenie, bo wiadomo, że w disnejowskich komiksach o myszach i kaczkach uwielbia się świętowanie takich okazji w roku, dlatego też i tutaj musiały się znaleźć  Święta Bożego Narodzenia. I te święta obchodzone są we wszystkich zebranych tu historiach, nawet tych najnowszych (z 1993 i 2012 roku) a to mnie kupuje totalnie, bo ja uwielbiam zimę, uwielbiam gwiazdkową atmosferę, śnieg i w ogóle – a że akurat za oknem u mnie mróz i resztki śniegu po ostatnich opadach, fajnie wchodzi ten tom. Zresztą trafił do mnie w dobry czas, nie tylko kiedy pogoda i aura odpowiednie, ale i akurat mam fazę na fantasy, zaczytuję się obecnie Pratchettem, zagrywam w pecetowe RPG-i, wieczorami oglądam sporo tematycznych filmów (gdy piszę te słowa jestem po animowanym „Władcy pierścieni” i lecę dalej), więc super się wszystko złożyło.

 


A sama opowieść ma swój urok. To rzecz, która przypominała mi trochę „Narnię” albo późniejszy od niej, bo wydany w 1984 roku „Fionavarski gobelin” – grupa bohaterów trafia z naszego świata i czasów, do krainy fantasy. Z tym, że tu owo fantasy to bardziej science fantasy, niż takie czyste, klasyczne, tolkienowskie. Jest tu też coś z niego, coś z tych wszystkich odmian typu heroic fantasy etc., gdzie quest, gdzie bohater wybraniec i ratowanie świat, ale jednocześnie jest też ta nuta SF. Poza tym jest tu sporo odniesień i nawiązań do gatunku czy poprzedzających go w czasie baśni (mamy nawet historię „Śpiąca królewna w kosmosie”). Czyta się to naprawdę dobrze, ta klasyka – a ja jakimś wielkim fanem disnejowskiej klasyki nie jestem – wchodzi naprawdę przyjemnie, lepiej nawet niż ten nowy, różniący się także graficznie epizod (epizod rozpisany i rozrysowany na ponad sto stron). Bo jest tu wszystko, co być powinno – klimat, ładne widoki, epicka akcja, rozmach, niezwykłości, przygody, przyjaźń, wartości…

 


I ładna szata graficzna także jest. To klasyka, dość prosta, ale jednocześnie ciekawa ze względu na realizm, który widać szczególnie w prezentacji postaci ludzkich – to nie typowo disnejowscy quasiludzie z psimi nosami, a prawdziwi przedstawiciele homo sapiens, co rzadko się zdarza. Poza tym jest tu klimat, jest sporo szczegółów i ujmująca prostota. Po tym wszystkim ten nowy epizod, ze złożonymi, komputerowo kładzionymi kolorami i bardziej cartoonową kreską nie robi już takiego wrażenia. Wyróżnia się, to fakt, ale nie zachwyca, jak reszta. To wszystko razem wzięte, plus fakt, że w końcu mamy tę historię, w całości, w ładnym, solidnej grubości albumie i za normalne pieniądze sprawia, że ja ze swej strony polecam gorąco. To najlepszy – moim zdaniem, wiadomo – gigantowy tom od bardzo, bardzo dawna (może nawet od czasu wydania „Dynastii” zbierając „Z dziejów kaczego rodu”) i warto mieć go na półce.

Komentarze