Spider-Man: Ben Railley Omnibus, vol. 2 - Mark Bagley, Joe Bennett, Mark Bernardo, Sal Buscema, Steven Butler, Tom DeFalco, J. M. DeMatteis, Todd Dezago, Joe Edkin, James Felder, James Fry, Ron Garney, Steve Geiger, Steve Gerber, Glenn Greenberg, Glenn Herdling, Ben Herrera, Kyle Hotz, Klaus Janson, Dan Jurgens, Paris Karounos, Karl Kesel, Dan Lawlis, Rick Leonardi, Howard Mackie, Brandon Mckinney, Al Milgrom, Cary Nord, George Pérez, Darick Robertson, John Romita Jr., Luke Ross, Evan Skolnick, Steve Skroce, Roger Stern, Mike Wieringo, Al Williams, Mike Zeck
Miałem brnąć przez zeszytówki „Clone Sagi” i
omawiać to fabuła po fabule, ale dorwałem omnibusa zbierającego tę historię od
tego właśnie momentu, więc co się będę rozdrabniał. Gdybym to zresztą nadal
omawiał sięgając po kolejne numery, pewnie sporo bym pominął, bo wciśnięte tu
„Team-Up” z Gambitem i Kaczorem Howardem, „Dead Man’s Hand” czy nawet jeden z
„Daredevilów” to coś, co pominąć śmiało można. A tak łyknąłem wszystko: 45
zeszytów, ponad 1300 stron. Ciężkie to to było w trzymaniu, niewygodne, a tu
jeszcze tekstu na stronach od choroby, ale w sumie warto było. Bo wreszcie
koniec, bo wreszcie odpowiedzi padają – znane mi już, czytało się w końcu przed
laty „Dzienniki Osborna”, które wszystko wyjaśniają – a przy okazji jest tu po
prostu sporo wartych poznania opowieści, które może do legendy nie przeszły,
ale potem się nimi inspirowano nie raz i nie dwa.
Oj dzieje się. I dzieje niedobrze. Życie Bena sypie się na każdym kroku. Traci ubezpieczenie, służby mu się przyglądają, jego miejsce pracy zostaje spalone doszczętnie i policja dostaje informacje, że rzekomo to on jest podpalaczem, a jego dziewczyna – która, tak się składa, jest też córką bandyty, który zabił wujka Bena i nienawidzi Spider-Mana – odkrywa, że Pająk, to on! Mało? Więc okazuje się, że jakaś tajna organizacja działa, żeby zniszczyć i Bena, i Petera, który nie ma mocy przecież, JJJ nadal szuka szkieletu, a Peter i Ben już sami nie wiedzą kim są ani tym bardziej kto za tym wszystkim stoi. A to zaledwie początek pierwszej opowieści z tego tomu!
„Clone Saga” to najbardziej epicka fabuła ze
Spider-Manem. I w sumie jedna z największym, najbardziej rozległych – i
rozlazłych też – historii w dziejach komiksu. Jeśli nie najbardziej. Bo
spójrzcie tylko, jej kompletne wydanie składa się łącznie z jedenastu tomów.
Jedenastu zbiorczych tomów, a każdy to rozmiar naszego „Amazing Spider-Man:
Epic Collection” czyli 400-500 stron. Wszystko to trwało od końcówki 1994 roku
do stycznia / lutego (zależy jak na to patrzeć) 1997, rozpisane na wiele
pajęczych serii (do tego dochodziły nowe tytuły) oraz kilka innych
(„Daredevil”, „New Warrriors”). A miało być krótko, miało być z okazji 400
zeszytu „Amazing Spider-Mana”, miało być powtórzeniem sukcesu innych podobnych
eventów: „Knightfall”, „Śmierci Supermana” i „Ery Apocalypse’a”. A wyszło... no
prawie pogrążyło to wydawcę, do dziś w dobrym guście jest narzekanie na „Sagę
klonów” (choć wciąż powstają kolejne komiksy do niej się odwołujące) i wciąż
jest też w pamięci czytelników.
No a tu mamy wreszcie ten upragniony koniec.
Domknięcie wątków, wyjaśnienie wszystkiego – a przynajmniej próbę, bo wątki
były tak poplątane, sens tak się pogubił (w jednym zeszycie Ben nie zna w ogóle
Jacka, a parę stron dalej, ten sam numer, zwraca się do niego po „imieniu”), a
to i owo przeczyło sobie tu i tam, że nie sposób było wszystkiego idealnie
ogarnąć. Ale postarali się twórcy. Po drodze gdzieś wszystko to jeszcze łączy
się z innymi wydarzeniami („Onslaught Saga”), zahacza to tu, to tam, trochę też
wraca do zabawniejszych klimatów, na szczęście Peter / Ben nie żartują tu za
dużo i ponuro jest ogólnie. A i całkiem pomysłowo, bo kiedy czyta się np. takie
„Peter Parker Returns” od razu widać, że to prekursor „The Other” z ery
Straczynskiego. A podobnych przykładów trochę by mnożyć można.
W większości czyta się to fajnie. To było kilka
ostatnich miesięcy „Sagi klonów”, więc twórcy starali się jakoś uprzątnąć ten
bałagan i szli na całość. Wyszło różnie, tu dynamicznie, tam przegadanie,
trochę widać też, że już nikomu się tego ciągnąć nie chce, ale powiedziało się a
to siłą rzeczy i b powiedzieć trzeba. Więc mówią. Jakość jest różna,
a wszystko to widać w szacie graficznej: Bagley, Romita i reszta zaniżają nieco
swój graficzny poziom, popadają w niechlujstwo. Dochodzą artyści, na których
prace patrzeć się czasami nie da – nie bez zgrzytania zębami i łez zażenowania
w oczach, ale skoro wydawano to średnio pięć razy w miesiącu, ktoś, nawet słabi
graficy, musiał to ciągnąć. A najsłabiej wypadają koloryści. Nadal jednak
tragedii nie ma i są tu różne świetne zeszyty, które i klimat mają fajny, i w
oko wpadają.
A mimo to fajna z tego rzecz. Świetnie wydana. Kiczowata,
ale przyjemnie. No przynajmniej ja to lubię i mogę westchnąć, bo w końcu to
doczytałem. Do końca. Po ćwierć wieku od chwili, gdy TM-Semic przestało
kontynuować tę opowieść. I tylko mam nadzieję, że uzupełnię półkę o parę
brakujących zbiorczych tomów. I wtedy przeczytać to wszystko raz jeszcze.
Komentarze
Prześlij komentarz