Dragon Ball Super #24: Mirai e no Keishō – Akira Toriyama, Toyotarou

DZIEDZICTWO KU PRZYSZŁOŚCI

 

A zatem koniec. W tym momencie kończy się mangowy „Dragon Ball” Toriyamy. I w ogóle „DB” w jego wykonaniu. Co prawda jeśli powstanie komiksowa wersja „Daimy” w pewnym sensie będzie to rzecz z nim związana – ale „Daima” już sama w sobie była po prostu adaptacją jego pomysłu, a nie rzeczą pisaną przez niego, niemniej to już nie będzie to. Można sądzić, że „DB” wiele się nie zmieni, bo i tak to Toyo niemal wszystko robił już w tej serii, a Tori bardziej nadzorował i poprawiał, a ostatni zebrany tu epizod to już rzecz w całości zrobiona przez Toyotarou (mimo iż jako scenarzystę podano Toriyamę), nie zmieni to jednak faktu, że wszystko odbędzie się już bez udziału twórcy oryginału. Kończy się zatem pewien etap, nadchodzi czas pożegnań – jest tu scena, którą Tori dorysował na szkicach jako ostatnią, czyli jak Piccolo żegna się z bohaterami i czytelnikami, odlatując i to piękne pożegnanie mistrza z fanami – a jednocześnie ten tom doprowadza do końca opowieść o odrodzonej Armii Czerwonej Wstęgi, dopisując epilog do tego, co znamy z kina (i poprzednich tomów). I robi to w fajnym stylu, acz wiadomo, to nie ten stary dobry „Dragon Ball”, co kiedyś.

 

Karminowy z Armii Czerwonej Wstęgi i niedobitki pozostałe po ostatnich wydarzeniach zastanawiają się, co tu teraz zrobić. Wniosek w sumie jest jeden: dopóki ich wrogowie chodzą po tym świecie, reaktywowanie się nie ma większego sensu, więc… No ale jak się ich pozbyć? I wtedy wpadają na Saiyamanów! I to właśnie ich postanawiają wrobić w zajęcie się wrogami. Z tym, że obie strony nie wiedzą kim są!

Tymczasem Vegta ćwiczy z Brolym u Piwusa. Wiadomo, Frizer jest nadal zagrożeniem, większym niż dotychczas, więc trzeba się wzmocnić. A tymczasem docierają do nich wieści o tym, co wydarzyło się na Ziemi: wygranej Gohana z Cellem Max i osiągnięciu przez niego poziomu Beast i chce zobaczyć, co syn potrafi. By się o tym przekonać, zabiera jego, Goten, Trunksa i przypadkowo wmieszane w całą sprawę niedobitki niedobitków Armii Czerwonej Wstęgi na planetę Piwusa, gdzie chce zaliczyć z synem sparing i…

A na deser opowieść o tym, jak Goten i Trunks postanowili zostać superbohaterami!

 

Ogólnie ten tom, mimo całego mojego uwielbienia dla marki, jest jakby zrobiony od niechcenia. Wtórna akcja, choć z fajnym zagraniem typowym dla komedii pomyłek, trochę nawalanek różnej maści i… No i tyle. Z tą Armią można było już sobie dać spokój, z Saiyamanami też. Było raz i drugi, fajnie zagrało, ale widać, że już za długo ciągnięty jest temat. Jeśli do czegoś wracać, można by do Turnieju o Tytuł Najlepszego, ale w jakieś nowej formie (dzieciaki tam posłać czy coś), bo to zawsze się sprawdzało i powtarzalność tego motywu była jego siłą. Tu tej siły brak, choć nadal czyta się szybko, lekko i przyjemnie.

 


A tak mamy powtórki i nawet powtórki w powtórkach, bo ciągłe powtarzanie żartu z nieudaną fuzją nie śmieszy a żenuje. Czasem bywa przegadanie, czasem dynamicznie, ale nic poza tym. Brakuje mi tu treści. Brakuje pomysłu. Ot zachowawcza część, jakich wiele, na szczęście kończący wątek słabego „Super Hero”. Jedyne prawdziwe emocje związane z tą częścią są tymi, związanymi jednocześnie ze zgonem Akiry Toriyamy i jego pożegnaniem z czytelnikami poprzez swoją ulubioną postać Piccolo. No ale to już powiedziane było tyle razy, w tylu miejscach, że jedynie odnotowuję. Fajny to moment, emocjonalny, ale po wszystkim zostaje pytanie co dalej. Bo seria ma być kontynuowana, rozgrzebano wątki i choćby ten z Czarnym Frizerem mógłby dostać swój finał. Ale osobiście wolałbym, żeby wątek ten rozwiązać w jakiś szybki sposób – ot w korespondencji do finału „Sagi Granoli” – czy poprzez np. Wszechusia, czy coś w ten deseń i dać serii odejść w pokoju. Niestety kury znoszącej złote jajka się nie zażyna. Owszem, można by wycisnąć coś jeszcze z tego, co już mamy, choćby zrobić „Daimę” w wersji mangowej, a jednocześnie kanonicznej, ale… No sami wiecie

 

Pochwalę za to rysunki, fajne są. Wolę Toriego, ale Toyo dodaje to, czego o niego nie było – inna perspektywy, detale w tle (mamy tu sporo smaczków odnośnie postaci z niekanonicznych kinówek), rastry czy taka współczesna widowiskowość idąca nawet w pewną dozę realizmu. Trochę to bez serca, bez ducha, takie sterylne i wspomagane, ale jednak wygląda przyjemnie i wpada w oko. Aczkolwiek coraz mniej „Dragon Balla” w tym „Dragon Ballu”, coraz bardziej odchodzi to od tego, co znamy i kochamy, choć jednocześnie serwuje nam wciąż to samo i, jak pisałem, lepiej, żeby w końcu – i to szybko – padło znamienite słowo „koniec”, a fani zostali może i tylko ze wspomnieniami, ale za to pozytywnymi.

Komentarze