DZIEDZICTWO KU PRZYSZŁOŚCI
A zatem koniec. W tym momencie kończy się mangowy
„Dragon Ball” Toriyamy. I w ogóle „DB” w jego wykonaniu. Co prawda jeśli powstanie
komiksowa wersja „Daimy” w pewnym sensie będzie to rzecz z nim związana – ale
„Daima” już sama w sobie była po prostu adaptacją jego pomysłu, a nie rzeczą
pisaną przez niego, niemniej to już nie będzie to. Można sądzić, że „DB” wiele
się nie zmieni, bo i tak to Toyo niemal wszystko robił już w tej serii, a Tori
bardziej nadzorował i poprawiał, a ostatni zebrany tu epizod to już rzecz w
całości zrobiona przez Toyotarou (mimo iż jako scenarzystę podano Toriyamę),
nie zmieni to jednak faktu, że wszystko odbędzie się już bez udziału twórcy
oryginału. Kończy się zatem pewien etap, nadchodzi czas pożegnań – jest tu
scena, którą Tori dorysował na szkicach jako ostatnią, czyli jak Piccolo żegna
się z bohaterami i czytelnikami, odlatując i to piękne pożegnanie mistrza z
fanami – a jednocześnie ten tom doprowadza do końca opowieść o odrodzonej Armii
Czerwonej Wstęgi, dopisując epilog do tego, co znamy z kina (i poprzednich
tomów). I robi to w fajnym stylu, acz wiadomo, to nie ten stary dobry „Dragon
Ball”, co kiedyś.
Karminowy z Armii Czerwonej Wstęgi i niedobitki
pozostałe po ostatnich wydarzeniach zastanawiają się, co tu teraz zrobić.
Wniosek w sumie jest jeden: dopóki ich wrogowie chodzą po tym świecie,
reaktywowanie się nie ma większego sensu, więc… No ale jak się ich pozbyć? I
wtedy wpadają na Saiyamanów! I to właśnie ich postanawiają wrobić w zajęcie się
wrogami. Z tym, że obie strony nie wiedzą kim są!
Tymczasem Vegta ćwiczy z Brolym u Piwusa. Wiadomo,
Frizer jest nadal zagrożeniem, większym niż dotychczas, więc trzeba się
wzmocnić. A tymczasem docierają do nich wieści o tym, co wydarzyło się na
Ziemi: wygranej Gohana z Cellem Max i osiągnięciu przez niego poziomu Beast i
chce zobaczyć, co syn potrafi. By się o tym przekonać, zabiera jego, Goten,
Trunksa i przypadkowo wmieszane w całą sprawę niedobitki niedobitków Armii
Czerwonej Wstęgi na planetę Piwusa, gdzie chce zaliczyć z synem sparing i…
A na deser opowieść o tym, jak Goten i Trunks
postanowili zostać superbohaterami!
Ogólnie ten tom, mimo całego mojego uwielbienia dla
marki, jest jakby zrobiony od niechcenia. Wtórna akcja, choć z fajnym zagraniem
typowym dla komedii pomyłek, trochę nawalanek różnej maści i… No i tyle. Z tą
Armią można było już sobie dać spokój, z Saiyamanami też. Było raz i drugi,
fajnie zagrało, ale widać, że już za długo ciągnięty jest temat. Jeśli do
czegoś wracać, można by do Turnieju o Tytuł Najlepszego, ale w jakieś nowej
formie (dzieciaki tam posłać czy coś), bo to zawsze się sprawdzało i
powtarzalność tego motywu była jego siłą. Tu tej siły brak, choć nadal czyta
się szybko, lekko i przyjemnie.
A tak mamy powtórki i nawet powtórki w powtórkach,
bo ciągłe powtarzanie żartu z nieudaną fuzją nie śmieszy a żenuje. Czasem bywa
przegadanie, czasem dynamicznie, ale nic poza tym. Brakuje mi tu treści.
Brakuje pomysłu. Ot zachowawcza część, jakich wiele, na szczęście kończący
wątek słabego „Super Hero”. Jedyne prawdziwe emocje związane z tą częścią są
tymi, związanymi jednocześnie ze zgonem Akiry Toriyamy i jego pożegnaniem z
czytelnikami poprzez swoją ulubioną postać Piccolo. No ale to już powiedziane
było tyle razy, w tylu miejscach, że jedynie odnotowuję. Fajny to moment,
emocjonalny, ale po wszystkim zostaje pytanie co dalej. Bo seria ma być
kontynuowana, rozgrzebano wątki i choćby ten z Czarnym Frizerem mógłby dostać
swój finał. Ale osobiście wolałbym, żeby wątek ten rozwiązać w jakiś szybki
sposób – ot w korespondencji do finału „Sagi Granoli” – czy poprzez np.
Wszechusia, czy coś w ten deseń i dać serii odejść w pokoju. Niestety kury
znoszącej złote jajka się nie zażyna. Owszem, można by wycisnąć coś jeszcze z
tego, co już mamy, choćby zrobić „Daimę” w wersji mangowej, a jednocześnie
kanonicznej, ale… No sami wiecie
Pochwalę za to rysunki, fajne są. Wolę Toriego, ale
Toyo dodaje to, czego o niego nie było – inna perspektywy, detale w tle (mamy
tu sporo smaczków odnośnie postaci z niekanonicznych kinówek), rastry czy taka
współczesna widowiskowość idąca nawet w pewną dozę realizmu. Trochę to bez
serca, bez ducha, takie sterylne i wspomagane, ale jednak wygląda przyjemnie i
wpada w oko. Aczkolwiek coraz mniej „Dragon Balla” w tym „Dragon Ballu”, coraz
bardziej odchodzi to od tego, co znamy i kochamy, choć jednocześnie serwuje nam
wciąż to samo i, jak pisałem, lepiej, żeby w końcu – i to szybko – padło
znamienite słowo „koniec”, a fani zostali może i tylko ze wspomnieniami, ale za
to pozytywnymi.
Komentarze
Prześlij komentarz