Wolverine: Origin – Paul Jenkins, Andy Kubert

WOLVERINE BEZ WOLVERINE’A

 

Tak powinno się robić superbohaterskie. Czyli z jak najmniejszą dawką superhero. Komiksy życiowe, skupione na ludziach, bohaterach, emocjach i psychologii. Odchodzące zupełnie od sedna tematyki sugerowanej gatunkiem, zbaczające w rejony zupełnie nieoczekiwane, ale przez to tym bardziej wysmakowane i doskonale pokazujące, że nie ma złych opowieści i gatunków, są tylko źli opowiadający.

 

Wiek XIX, główną bohaterką jest mała Rose O'Hara, dziewczynka, która po śmierci rodziców z powodu grypy trafia na pensję do posiadłości Howlettów. Jej praca ma polegać głównie na towarzyszeniu dziecku właścicieli, chorowitemu Jamesowi. W okolicy jest jeszcze jedno dziecko, Pies, syn ogrodnika, Thomasa Logana, chłopak psotliwy, z którym Rose, jak dobrze wie, będzie miała kłopoty. Cała trójka jednak bawi się razem, niemniej naiwna dziecięca beztroska co i rusz zderza się z nierównościami społecznymi i ciężarem życia. Jednocześnie nad wszystkim unoszą się mniej lub bardziej skrywane sekrety, przez które narasta złość, aż w końcu dochodzi do tragedii i życia wszystkich bohaterów zmieniają się na zawsze.

 

Czy to, co napisałem powyżej, brzmi dla Was jak historia o Wolverine’ie? Albo chociaż jakaż geneza jakiegokolwiek bohatera? Właśnie, a jednak miniseria napisana przez Paula Jenkinsa jest i jednym, i drugim. Przede wszystkim jednak to rewelacyjny komiks, zrywający z wszelkimi superbohaterskimi schematami na rzecz opowieści o ludziach, ich problemach, różnicach i podobieństwach. Jest tu komentarz społeczny i historyczny, jest obyczajowa opowieść podszyta uroczo naiwnym romansem, jest nieco grozy i thrillera. Jest też śladowa ilość superhero, ale najważniejsza jest tu psychologia. I, oczywiście, odkrywanie sekretów najbardziej tajemniczego bohatera Marvela.

 

Wolverine przez dekady był postacią pełną sekretów. Niewiele pamiętał, a jego przeszłość skrywała wiele tajemnic. Była to idealna sytuacja wyjściowa dla twórców, którzy mogli bawić się czytelniczym pragnieniem obcowania z tajemnicami i wykorzystywać ten samograj w nieskończoność. Co robią po dziś dzień zresztą. Kilku twórców postanowiło jednak udzielić kilku odpowiedzi. Najpierw Barry Windsor-Smith dał nam „Broń X”, ale to Paul Jenkins postanowił ukazać nam najwcześniejsze lata Logana i co skrywały.

 


Tak oto zrodził się komiks rewelacyjnie, poetycko i finezyjnie napisany, skupiony na bohaterach i czasach. Wolviego jako takiego jest tu mało, czasem wysunie szpony, czasem pobiega z wilkami czy coś w tym stylu, ale liczą się relacje między bohaterami, przemiany i dobrze zarysowane tło historyczne. Rzecz ma też równie ciekawą, eksperymentalną szatę graficzną. Kubert rysunkowo jest świetny, jak zawsze, choć ma sporo kiepskich momentów. Tym razem jednak serwuje nam w zasadzie szkice, ołówkowe ilustracje, na które bezpośrednio nałożono komputerowy kolor, który miał symulować farby. Nie zawsze wyszło idealnie, ale ogólnie wygląda to znakomicie, nastrojowo, klimatycznie i wpada w oko. Nie każdego kupi, nie każdemu się spodoba, wiem to doskonale, ale eksperyment graficzny, jak i fabularny, udał się tu doskonale i świetnie obie te warstwy ze sobą współgrają. 


Po prostu świetny komiks, który odkrywa przed nami wczesne lata losów Wolviego, jednak bez niego jako takiego, ale zostawia jednocześnie mnóstwo niedopowiedzeń. Porywa przy tym, zaciekawia, urzeka klimatem… Długo można by wymieniać, ale po co, skoro można przeczytać całość i przekonać się, jak wiele ma do zaoferowania. Po latach zresztą okazuje się, że na tle wydawanych obecnie komiksów, dzieła takie, jak „Origin” prezentują się tylko coraz lepiej. Bo, obok takich legend, jak „Punisher: Born” i „Daredevil: The Man Whitout Fear” to najlepszy marvelowski origin, jaki kiedykolwiek powstał. I kolejna z rzeczy, która powinna się doczekać wznowienia na naszym rynku, bo tego nie było już od ponad dekady.

Komentarze