DRAGON
BALL NA 80-90%
„Kawaii” to swego czasu było jedyne tak szeroko
dostępne pismo poświęconej japońskiej (pop)kulturze w naszym kraju. Ten
wydawany w latach boomu na mangę i anime magazyn do dziś wielu z nas darzy
swoistym uwielbieniem. Przynajmniej te stare, najlepsze, pierwsza seria, że tak
to ujmę. Bo ani kontynuacja, kiedy zmieniła się ekipa zajmująca się „Kawajcem”,
ani też powrót po latach z częścią starej ekipy, ale w nowej, bardziej
kolorowej i mocno skoncentrowanej przede wszystkim na anime formie, to już nie
było to samo (acz nie powiem, ten remake jest bardzo fajny). Zbierałem, choć
początkowo nie wszystkie numery (a bywało i tak, że nie wszystkie docierały do
mojej mieściny), czytałem, choć wyrywkowo, uwielbiałem i nadal uwielbiam i
chętnie wracam. Po latach mam magazynowi sporo do zarzucenia, wiele informacji
tam zawartych to niekiedy czysta konfabulacja (kiedyś się tego nie widziało,
ale gdy w końcu poznało się niektóre z omawianych rzeczy w całości, można było
czasem przecierać oczy ze zdumienia), ale nadal je lubię i cenię. Czy to
wydania normalne, książkowe kompendia czy też wydania specjalne. A to, poświęcone
serii mojego dzieciństwa, mandze i anime mojego życia mógłbym rzec, cenię sobie
najbardziej. Wpadki? Są, wiadomo, sporo można by tu poprawić i zmienić, ale
nadal to jedyna dragonballowa encyklopedia dostępna na polskim rynku i w
rodzimym języku. I po prostu coś wartego uwagi.
Zawartość? W zasadzie prosta, bo podstaw całości jest
taki encyklopedyczny leksykon – zajmujący strony 22-59 (z 84, wliczając w to
okładki). Zbiór lepiej lub gorzej omówionych haseł z „Dragon Balla” – bardziej
anime, niż mangi (więc posługuje się przede wszystkim tłumaczeniem znanym z
tego pierwszego), dzięki temu uwzględniającym też fillery, ale i sięgającym po
kinówki, a nawet nieco (ale tylko nieco) materiałów z serii „GT”. Całość otwiera
jednak mapa świata „Dragon Balla”, uproszczona, ale z opisami miejsc znanych z
serii. Potem przedstawiony i opisany jest kosmos, a po nim mamy chronologię
wydarzeń, od powstania wszechświata, po koniec „Zetki”, a także przedstawienie wszystkich
pokazanych albo opisanych turniejów sztuk walki. Dalej czeka na czytelników
prezentacja mangi (okładki wszystkich 42 tomików, wtedy w Polsce jeszcze niewydanych
w komplecie), artbooków, książek i encyklopedii. Co prawda nie jest tego dużo,
ale forma zawarta, ciekawa i wymieniająca to, co najistotniejsze. Omówienie par
i związków z „DB” oraz drzewa genealogiczne / organizacji / wzajemnych relacji
niektórych grup (Nameczanie, Armia Czerwonej Wstęgi czy Bogowie), a wreszcie
biografia Toriyamy poprzedzają tą wspomnianą encyklopedię. Potem zaś czeka nas
cytaty z rtlowskiej wersji językowej – czyli co śmieszne, co bez sensu i co się
nie zgadzało. Są też różne fryzury bohaterów, pokazujące też zmianę w ich
wyglądzie, kolorowanka dla młodszych czy tekst o karciance „DB”. Jest też
sekcja, w której uczymy się rysować postacie, ale i np. ruch, a w niej czeka na
nas też porównanie technik ze sztuk walki z elementami pojawiającymi się w
„Smoczych kulach”. Całości zaś dopełniają trzy elementy: komiks jak Alfred,
maskotka magazynu „Kawaii”, bierze udział w turnieju sztuk walki z bohaterami
„Dragon Balla”, tekst o grach cyfrowych i wykaz artykułów poświęconych serii,
które ukazały się w „Kawaii” i „Kompendium Kawaii”.
I wszystko to zrobione jest z jajem. Serio. Ta
lekkość, ta nonszalancja, tu nawet spis treści jest komedią. Nie zmienia to
faktu, że kiedy trzeba, a trzeba, rzecz jest poważniejsza. Jak widać jest tu
parę zbędnych elementów, bo w zasadzie na ch… znaczy na co tu prezentacje par
bohaterów, ich związków (bo to takie krótkie prezentacje, a nie artykuł z prawdziwego
zdarzenia – wszystko mieści się na jednej stronie) albo szczegółowe (cztery
strony) omówienie karcinaki i jej zasad – podkreślmy, karcianki, która nie była
dostępna w naszym kraju. To samo fryzury i lekcje rysowania – te już w „Kawaii”
były, chociaż te porównania z technikami ze sztuk walki to akurat ciekawa
sprawa i właściwie chętniej zobaczyłbym artykuł o tym, niż kolejne porady dla
rysujących (tym bardziej, że główne wydanie miało dużo takich lekcji, a raz
nawet dołączyło książeczkę z nimi – poza tym, kogo naprawdę interesowało wtedy
rysowanie, mógł sięgnąć po serię wydawanych w tamtych latach podręczników „Jak
powstaje manga” i zrobić to konkretnie).
Plusy? Na pewno rzecz stara się dość kompleksowo
omówić temat. Nie stawia na powtórki artykułów z głównego magazynu – są tu
znajome rzeczy, jak tekst o turnieju, ale w głównym magazynie były to rzeczy
omówione bardzo dokładnie, a tu jedynie zarysowane – a na zebraniu w skrótowej
formie tego, co ważne. Biografia Toriego, chociaż pozbawiona informacji o
pierwszych próbach publikacji i przegranych, także w rankingach czy
konieczności zmian w „DB” wywieranych na niego przez redaktorów, wypada
interesująco i oferuje wiele ciekawostek: jeśli kogoś ciekawi ile wzrostu miał
mistrz, jakie zwierzątka domowe, ile razy odwiedził Disneyland (choć pewnie się
to już zdezaktualizowało) czy jak wyglądał jego dzień pracy albo jak tej pracy
warunki się prezentowały, wszystko to znajdzie tutaj (acz brakuje wielu typowych faktów czy anegdot).
Poza tym cała ta encyklopedyczna część jest bardzo
przyjemna. Są tu wpadki, ale o tym jeszcze opowiem, a całość czasem bardziej
liźnie temat, niż go zgłębi, ale powiem, że odpowiedzialna za to wszystko ekipa
odwaliła kawał niezłej roboty, sięgając nawet po postacie, których prawie się
nie pamięta, jak Emi. Z drugiej strony pominęli choćby C-6 (albo ja go nie
znalazłem, bo wiadomo, to nie jest publikacja, którą czyta się od deski do
deski, ale haseł „C-6”, „Robot” czy „Mr. Robot” ani tym bardziej „Universal
Capsule Robot No. C-6” nigdzie tu nie ma, a w sekcji o androidach i robotach
nie znajdziecie o nim wzmianki) czy Capsule Corporation (a takie rzeczy, jak
„Majteczki” są w encyklopedii), więc przyczepić się można, ale więcej o tym w
kolejnym akapicie. Reszta numeru, jak wiadomo, to takie trochę mydło i powidło,
bywa ciekawie, bo tekst o grach jest spoko napisany, choć to nie moja
tematyczna bajka, bywa zbędnie, jak z tą karcianką, ale cóż, znaleźli się na pewno
ludzie zainteresowani (przynajmniej grami komputerowymi). A i można się tu
dowiedzieć choćby, kiedy po raz pierwszy w polskiej wersji padła nazwa
Saiyanie, bo wcale nie tak byli nazywani w rtlowskim przekładzie. Niby
drobiazgi, a cieszą.
A te wspomniane wpadki? Coś już wspomniałem, a do
tego dochodzą takie rzeczy, jak np. pomylenie postaci – spójrzcie na hasło
„Angela”. Czyja grafika ją ilustruje? A no postaci Valese (znanej też jako
Paresu, Palace). Te ilustrujące tematy zdjęcia zresztą często mogłyby być
lepszej jakości (albo czasem lepiej dobrane, bo na tyle grafik z Chi-Chi
wrzucono nam coś, co nie pochodzi ani z mangi, ani z anime i wygląda, jak
fanart…), podobnie, jak opisy, bo jak sięgniemy do np. Dr. Frappe to w sumie
niczego nie dowiemy – tyle, że to oryginalny konstruktor androidów i że nie ma
o nim informacji, choć z anime wynikało więcej. Poza tym dziwne jest tu
podejście do haseł związanych z GT – są obecne, jest Baby (jako Bebi), są złe
smoki – acz przypisane do hasła „Shenlong”, ale niemal całą resztę pomija.
Czemu? No cóż, można zgadywać, ale konsekwencji w tym brak. Do tego są te hasła
pominięte, które wspomniałem, a jest ich pewnie dużo więcej (na szybko patrząc,
nie znalazłem np. Becky (Little Flower), Sarah (Hoggu) czy Korinto, czyli
postaci w zasadzie kanonicznych, bo z serialu, choć jednocześnie są tu mało
znane i mało istotne postacie z filmów będących poza kanonem). Do tego przydałoby
się przy niektórych postaciach wspomnieć, z jakiej produkcji je zaczerpnięto –
bo są tu z kinówek, po polsku zresztą w większości oficjalnie niedostępnych i
fani, zwłaszcza wtedy, nie mieli możliwości ich znać. Jednocześnie dużą wpadaką
jest tu podanie, że Guru Saichōrō (tak jest opisany w tej wersji) jest jakby
przodkiem Nameczanina, który potem rozdzielił się na ziemskie bóstwo i Piccolo
Daimao. To co prawda widoczne jest na drzewie genealogicznym, w tekstach już
nie, ale rzuca się w oczy. I kłuje.
Ale nadal wypada to wszystko naprawdę do rzeczy. I
mam sentyment. Wróciłem do tego magazynu przez najnowsze wydanie specjalne „CD
Action” poświęconej „Dragon Ballowi” (chociaż daleko mu było do satysfakcji i
ten „Kawaii” darzę dzięki temu jeszcze większym uznaniem) i nie żałuję. Ma
swoje błędy, można narzekać na to i owo, a nazewnictwo pomija to, co mangowe –
acz wtedy jeszcze można było to sobie wytłumaczyć tym, że manga na polskim
rynku dopiero się ukazywała, a poza tym konkretne tłumaczenie czy też oryginalne
nazwy rozpowszechnione przez „Kawaii”, były tymi najpopularniejszymi, więc ich
się trzymano. Można zatem przymknąć na to oko. Tym bardziej, że jest tu dużo
fajnego materiału, sporo ładnych ilustracji, często pochodzących od Toriego, a
nie tylu z animców (o dziwo masa grafik pochodzi z „GT”, nawet kiedy ilustruje
się nimi encyklopedię czy… tekst o karcince, serio) i jeszcze w moim przypadku
jest też sentyment. Więc jeśli nie czytaliście, a macie okazję, choć bywa, że rzecz
na aukcjach osiąga kuriozalne ceny, przeczytajcie, dorzućcie na półkę i w
ogóle. Miało być „DB na 100%”, jest na 80, może 90, ale i tak daje radę nawet po latach.
Komentarze
Prześlij komentarz