ASASYN
FARAONEM
Czekałem aż dobrnę do tej książki, choć
jednocześnie miałem co do niej pewne obawy. Szybko łyknąłem „Trzy wiedźmy”
(weszło w trzy weekendowe dni, a ogarniałem wtedy sporo innych rzeczy) i… I
dopadł mnie jakiś wirus, czytać prawie nie byłem w stanie, książka nietknięta
przeleżała tydzień, potem wchodziłem w nią powoli, bo jeszcze okazała się
początkowo czymś zupełnie innym, niż oczekiwałem, ale ostatecznie jestem
zadowolony. Tym razem więcej było akcji w sensacyjnym stylu, miałem też
nadzieję na mocniej zaakcentowaną, jakąś bardziej rozłożoną w czasie opowieść,
ukazującą większy kawałek historii tego regionu Dysku i… Dobra, nieważne,
wyszło trochę obok mnie, a Terry i tak dał radę do mnie trafić i sprawić, że
dobrze się bawiłem.
Głownym bohaterem jest Teppic, młody syn obecnego
faraona, dziedzic wielkiej spuścizny, który trafia na nauki do Gildii
Skrytobójców. Problem w tym, że o ile w teorii jest mistrzem, o tyle w praktyce
nie nadaje się do zabijania nikogo. Ale egzaminy trzeba przejść, bo nie wiadomo
co dzieje się z tymi, którzy je obleją. A tu jeszcze trafia mu się najtrudniejszy
test…
Ale wkrótce jego życie zmienia się nie do poznania,
kiedy jego ojciec traci życie (przez własną głupotę, zdarza się), a Teppic musi
objąć tron w Djelibeybi. A ktoś traki, jak on, na pewno nie będzie takim
władcą, jakiego można by oczekiwać. Co wyniknie z jego rządów?
Z tematem tej książki mam taki problem, że o ile
Starożytny Egipt w pewnych aspektach zawsze mnie ciekawił – jak wiele
starożytnych kultur – o tyle nie trawię arabskich klimatów. Dawni Egipcjanie z
ich wierzeniami, rytuałami i całą tą otoczką to fajna sprawa, ale purytanie,
asasyni, feeling rodem z „Baśni tysiąca i jednej nocy” czy innych „Aladynów” to
coś, co mnie odrzuca. Nie wiedziałem o czym jest ta część, nie czytałem opisu,
więc kiedy zacząłem lekturę, poczułem pewien zawód. Asasyn? Gildia? O nie, nie,
nie… Ale czytałem, bo w końcu chcę wszystko. Po drodze było parę fajnych
motywów związanych z legendami (powstanie Ankh-Morpork) i satyrycznego komentarza
odnośnie religii (na co liczyłem, a trochę mi tego brakowało), całkiem nieźle
wyszła też Pratchettowi ta oparta na retardacjach konstrukcja, która, choć nie
sprawiała, bym drżał z niepewności, potrafiła zaciekawić. A potem, około
siedemdziesiątej strony, już po egzaminie, rzecz zaczęła się zmieniać, mocniej
poszła w elementy, na które liczyłem i już wchodziła mi o wiele lepiej.
Nie jest to największe dzieło Pratchetta, choć to
pewnie kwestia tego, co się lubi, napisana jest jednak dobrze, z konkretną
akcją i fajną satyrą. Liczyłem na „Żywot Briana”, dostałem „Asteriksa i Kleopatrę”
(a może bardziej „Asterix i Obelix: Misja Kleopatra”), nie żałuję, bo dzielnych
Galów też uwielbiam. Fajne są tu odniesień historyczne i naukowe, z
matematycznymi na czele. Teorii spiskowych autor też nie ominął, a wręcz czerpał z nich pełnymi garściami. Jest dobra zabawa, bywa nawet epicko (i znów miałem tu skojarzenia z naszymi Kiepskimi - z gościem słuchającym innych za pieniądze), pisarstwo też jesteś dobre, Pratchett
nie zawodzi, choć wszystko leci według typowych dla niego schematu. Tym razem
jednak z mniej wyrazisty, głównym bohater, bywa. A no i znów sporo tu błędów
ortograficznych, znów korekta się nie popisała, ale nie jest tego tak strasznie
dużo, żeby jakoś straszliwe przeszkadzało, choć w oczy się rzuca.
Słowem podsumowania, nie żałuję. Mimo rozdarcia,
mimo rozmijania się moich i autora oczekiwań, dobrze się bawiłem. Jak zawsze. Co
tu dużo mówić. Jest jak zawsze. Albo się to lubi, albo nie. Ale czy można nie
lubić tego luzu, brytyjskiego poczucia humoru, samoświadomości (piękne sceny z
drogim fish and chips) i zabawy motywami czerpanymi całymi garściami dosłownie
ze wszystkiego?
Komentarze
Prześlij komentarz