Piramidy – Terry Pratchett

ASASYN FARAONEM

 

Czekałem aż dobrnę do tej książki, choć jednocześnie miałem co do niej pewne obawy. Szybko łyknąłem „Trzy wiedźmy” (weszło w trzy weekendowe dni, a ogarniałem wtedy sporo innych rzeczy) i… I dopadł mnie jakiś wirus, czytać prawie nie byłem w stanie, książka nietknięta przeleżała tydzień, potem wchodziłem w nią powoli, bo jeszcze okazała się początkowo czymś zupełnie innym, niż oczekiwałem, ale ostatecznie jestem zadowolony. Tym razem więcej było akcji w sensacyjnym stylu, miałem też nadzieję na mocniej zaakcentowaną, jakąś bardziej rozłożoną w czasie opowieść, ukazującą większy kawałek historii tego regionu Dysku i… Dobra, nieważne, wyszło trochę obok mnie, a Terry i tak dał radę do mnie trafić i sprawić, że dobrze się bawiłem.

 

Głownym bohaterem jest Teppic, młody syn obecnego faraona, dziedzic wielkiej spuścizny, który trafia na nauki do Gildii Skrytobójców. Problem w tym, że o ile w teorii jest mistrzem, o tyle w praktyce nie nadaje się do zabijania nikogo. Ale egzaminy trzeba przejść, bo nie wiadomo co dzieje się z tymi, którzy je obleją. A tu jeszcze trafia mu się najtrudniejszy test…

Ale wkrótce jego życie zmienia się nie do poznania, kiedy jego ojciec traci życie (przez własną głupotę, zdarza się), a Teppic musi objąć tron w Djelibeybi. A ktoś traki, jak on, na pewno nie będzie takim władcą, jakiego można by oczekiwać. Co wyniknie z jego rządów?

 

Z tematem tej książki mam taki problem, że o ile Starożytny Egipt w pewnych aspektach zawsze mnie ciekawił – jak wiele starożytnych kultur – o tyle nie trawię arabskich klimatów. Dawni Egipcjanie z ich wierzeniami, rytuałami i całą tą otoczką to fajna sprawa, ale purytanie, asasyni, feeling rodem z „Baśni tysiąca i jednej nocy” czy innych „Aladynów” to coś, co mnie odrzuca. Nie wiedziałem o czym jest ta część, nie czytałem opisu, więc kiedy zacząłem lekturę, poczułem pewien zawód. Asasyn? Gildia? O nie, nie, nie… Ale czytałem, bo w końcu chcę wszystko. Po drodze było parę fajnych motywów związanych z legendami (powstanie Ankh-Morpork) i satyrycznego komentarza odnośnie religii (na co liczyłem, a trochę mi tego brakowało), całkiem nieźle wyszła też Pratchettowi ta oparta na retardacjach konstrukcja, która, choć nie sprawiała, bym drżał z niepewności, potrafiła zaciekawić. A potem, około siedemdziesiątej strony, już po egzaminie, rzecz zaczęła się zmieniać, mocniej poszła w elementy, na które liczyłem i już wchodziła mi o wiele lepiej.

 

Nie jest to największe dzieło Pratchetta, choć to pewnie kwestia tego, co się lubi, napisana jest jednak dobrze, z konkretną akcją i fajną satyrą. Liczyłem na „Żywot Briana”, dostałem „Asteriksa i Kleopatrę” (a może bardziej „Asterix i Obelix: Misja Kleopatra”), nie żałuję, bo dzielnych Galów też uwielbiam. Fajne są tu odniesień historyczne i naukowe, z matematycznymi na czele. Teorii spiskowych autor też nie ominął, a wręcz czerpał z nich pełnymi garściami. Jest dobra zabawa, bywa nawet epicko (i znów miałem tu skojarzenia z naszymi Kiepskimi - z gościem słuchającym innych za pieniądze), pisarstwo też jesteś dobre, Pratchett nie zawodzi, choć wszystko leci według typowych dla niego schematu. Tym razem jednak z mniej wyrazisty, głównym bohater, bywa. A no i znów sporo tu błędów ortograficznych, znów korekta się nie popisała, ale nie jest tego tak strasznie dużo, żeby jakoś straszliwe przeszkadzało, choć w oczy się rzuca.

 

Słowem podsumowania, nie żałuję. Mimo rozdarcia, mimo rozmijania się moich i autora oczekiwań, dobrze się bawiłem. Jak zawsze. Co tu dużo mówić. Jest jak zawsze. Albo się to lubi, albo nie. Ale czy można nie lubić tego luzu, brytyjskiego poczucia humoru, samoświadomości (piękne sceny z drogim fish and chips) i zabawy motywami czerpanymi całymi garściami dosłownie ze wszystkiego?

Komentarze