Czarna niedziela – Thomas Harris

UMRZEĆ, ALE RAZEM Z INNYMI


Lecę ze wspominkowymi recenzjami powieści Harrisa i jako, że już zaliczyłem wszystko poza tą powieścią i do niej też postanowiłem wrócić. tym bardziej, że uważam ją za jedną z najbardziej niedocenianych powieści – i jedną z najlepszych autora (jedynie „Milczenie owiec” stoi jakościowo jeszcze wyżej). Rozumiem, że mogła zawieść niektórych czytelników – czyt. tych, którzy spodziewali się typowego, wtórnego i stawiającego na sensacyjną akcję thrillera, jednak wszyscy ci, którzy chcą czegoś więcej, dobrego pisarstwa, ale przede wszystkim bardzo dobrej psychologii oraz rozłożenia na czynniki pierwsze kształtowania się terroryzmu zarówno w pojedynczym człowieku, jak i w większej grupie, a także mocnej, klimatycznej lektury, która miewa momenty i brutalne, i niemal kojarzące się z przygodowymi opowieściami, będą usatysfakcjonowani.

 

Terroryści z palestyńskiego Czarnego Września planują zamach na stadion podczas sportowych rozgrywek. Tu na scenie pojawia się też Michael Lander, weteran z Wietnamu, którego w życiu nie spotkało wiele dobrego. Chce się zabić, ale nie zamierza umierać ot tak – chce pociągnąć ze sobą najwięcej ludzi, jak to tylko możliwe. FBI i Mossad starają się zapobiec katastrofie, ale czy mają jakiekolwiek szanse?

 

Jeśli ktoś zapytałby mnie o czym jest "Czarna niedziela" odpowiedziałbym, że o ludziach. Owszem, opowiada ona o zamachu terrorystycznym i śledztwie, ale tak naprawdę są to sprawy drugorzędne. Sednem tej opowieści jest stan psychiczny zarówno terrorystów jak i ścigających ich ludzi, czasami gorszych od samych bandytów. Poznajemy tu szczegóły planowania zamachu, ale nie dla samych szczegółów plany, a dla ukazania przez ich perspektywę zachowań ludzi gotowych na śmierć. Widzimy ich słabości, ich niepewność i rozdarcie. Patrzymy jacy są bezwzględni testując siłę rażenia ładunku na niewinnym przypadkowym człowieku i obserwujemy jak płaczą i nie mogą pogodzić się z faktem, że sami niedługo poniosą śmierć. To zwyczajni ludzi, którzy kochają, boją się i oszukują. Ludzie, którzy nie znaleźli innego sposobu poradzenia sobie z problemami. I dlatego lektura „Czarnej niedzieli” potrafi zaboleć.

 

Harris jednak od zawsze potrafił pisać takie rzeczy. U niego brutalność i drastyczność są w pewnym sensie dosadne i mocne, chociaż wcale nie są jakoś egzaltowane. A wszystkie te słabości bohaterów sprawiają, że stają się nam oni bliscy tak, jak w późniejszych książkach autora bliski stawał się nam nawet Hannibal Lecter. Bo możemy ich nie rozumieć, nie podzielać ich poglądów – trudno inaczej – i nie tolerować tego, co robią, ale nie zmienia to faktu, że odnajdujemy w nich prawdę i życiowość, które nas zbliżają i pozwalają nawet w pewien sposób współczuć także tym najgorszym. Poza tym uwielbiam to, jak Harris pisze o tym wszystkim. Czasem beznamiętnie, czasem z namiętnością, zawsze treściwie i w sposób, któru robi wrażenie.

 

I chociaż jest tu też akcja, jest śledztwo i są działania, ci, którzy oczekują bezmyślnego sensacyjnego pędzenia przed siebie i nie zatrzymywania się, by zagłębić się w postacie, poznać je i zżyć z nimi, będą zawiedzeni. Ci, którzy jednak thrillery psychologiczne czytają właśnie dla psychologii, dla napięcia i dreszczy spowodowanych tym, jak ludzie tak bliscy nam, mogą robić rzeczy tak dla nas niewyobrażalne, znajdą tu dla siebie naprawdę wiele (a i sam finał jest widowiskowy i konkretny pod względem tempa i akcji). A jeszcze ta okładka wydania z roku 1991 bodajże, tego kieszonkowego w zasadzie, robi robotę pięknie malowaną, realistyczną grafiką, która znakomicie wprowadza nas w klimat dzieła. Dzieła bardzo fajnego, bardzo udanego, nie tak genialnego, jak choćby „Milczenie owiec”, ale i tak ujmującego i robiącego wrażenie.

Komentarze