ALA BABA
I TARAPATIE
„Dragona z Tarapatii” to drugi tom serii
zapoczątkowanej powieścią „Ala Baba i dwóch rozbójników” – serii dla dzieci i
młodzieży, żeby być dokładnym. Nie czytaliście poprzedniej części? To i tak nie
musicie się przejmować i jeśli macie ochotę, śmiało możecie sięgnąć, bo, jak to
w takich przypadkach zawsze bywa, rzecz pozostaje niezależna i samodzielna. A czy
sięgnąć warto? Jeśli lubicie takie opowieści, takie klimaty i schematy, możecie
śmiało, w ciemno, bo sympatyczna to rzecz, lekka, prosta, szybka w odbiorze,
ale i z przyjemnie podanym dydaktyzmem. Czyli wszystkim tym, co w takiej powieści
znaleźć się powinno.
Ala to dziewczyna z talentem do wymyślania historii.
Nic więc dziwnego, że jej dwaj bracia bliźniacy chcą, by robiła dla nich
opowieści. A teraz, kiedy i oni poszli do szkoły i wycwanili się, zadanie to
jest jeszcze trudniejsze. Chłopaki chcą bowiem historii superbohaterskiej, a
nasza Ala w ogóle sobie z tym nie radzi i…
No i widać, że ta seria to coś, co zainspirowane
zostało książkami Dava Pilkeya. Tam, nieważne czy to powieści z serii „Kapitan
Majtas”, czy komiksy z cyklu „Dog Man”, wszystko sprowadza się do tego, że są
to historie wymyślane przez bohaterów książek, którzy uwielbiają tworzyć takie
swoje dziecięce komiksy. Na podobnym schemacie oparta jest też ta seria, widać
to zresztą po samym opisie, w środku w trakcie lektury też zresztą jest to widoczne.
Ale co z tego? Nie ma tak wielu serii operujących podobnymi schematami, może
nie siedzę aż tak mocno w literaturze dziecięcej, ale coś tam liznę raz na
jakiś czas i właściwie kojarzę, poza dziełami Pilkeya, chyba tylko serię o
Rowleyu, spin-off „Dziennika Cwaniaczka”. Więc nie wytarty to schemat. No a
dylogię Wachowiak można uznać za taką rodzimą odpowiedź na tego typu
zagraniczne książki.
Ale kluczowe jest pytanie, jak to wypada od strony
technicznej, że tak ujmę? A no dobrze, przyjemnie, prosto, wiadomo, to dla
dzieci, więc skomplikowane być nie może, choć czasem wkrada się tu nieco infantylizmu,
który można by wyeliminować. Ale i tak jest dobrze, przyjemnie, z sentymentem,
z fajnym spojrzeniem na dzieciństwo. No i dobrze, że rzecz idzie w atrakcyjne
obecnie kierunki, bo temat superbohaterstwa wciąż jednak dobrze się sprzedaje
na całym świecie. Więc niejednego takie podejście może skusić, zaciekawić i
skłonić do sięgnięcia. I fajnie, bo czytelnictwo trzeba krzewić.
I tak sobie lekko i przyjemnie leci ta książka. Całość
jest niewielkich rozmiarów, ze sporym tekstem i z ilustracjami przeplatającymi
tekst, więc czyta się to na raz. Nie trzeba wiele czasu, by połkną książkę i fajnie
się bawić i to dla współczesnych, nastawionych na szybki odbiór dzieciaków
spory plus. A rysunki mają w sobie masę uroku, jakiś taki przyjemny feeling, bo
i jest tu coś klasycznego, i współczesny look, i coś z odrobiną ekspresji i
własnego charakteru, choć też i mające coś znajomego.
Na zbliżające się wakacje, jak znalazł. Nie tylko,
ale mi na zawsze takie rodzime młodzieżówki będą się kojarzyć z wakacjami, z
zaczytywaniem się Niziurskim czy Bahdajem (między innymi, bo ja już wtedy nie
stroniłem od lektur niekoniecznie dla mojej grupy wiekowej) i fakt, że książka
przywołała te wspomnienia zaliczam jej jak najbardziej in plus. A samą książkę uważam
za całkiem udaną, sympatyczną i wartą polecenia dzieciakom – albo sentymentalnym
dziadersom, jak ja.
Komentarze
Prześlij komentarz