Dragona z Tarapatii – Joanna Wachowiak (ilustracje: Teresa Zalewska/Hoya)

ALA BABA I TARAPATIE

 

„Dragona z Tarapatii” to drugi tom serii zapoczątkowanej powieścią „Ala Baba i dwóch rozbójników” – serii dla dzieci i młodzieży, żeby być dokładnym. Nie czytaliście poprzedniej części? To i tak nie musicie się przejmować i jeśli macie ochotę, śmiało możecie sięgnąć, bo, jak to w takich przypadkach zawsze bywa, rzecz pozostaje niezależna i samodzielna. A czy sięgnąć warto? Jeśli lubicie takie opowieści, takie klimaty i schematy, możecie śmiało, w ciemno, bo sympatyczna to rzecz, lekka, prosta, szybka w odbiorze, ale i z przyjemnie podanym dydaktyzmem. Czyli wszystkim tym, co w takiej powieści znaleźć się powinno.

 

Ala to dziewczyna z talentem do wymyślania historii. Nic więc dziwnego, że jej dwaj bracia bliźniacy chcą, by robiła dla nich opowieści. A teraz, kiedy i oni poszli do szkoły i wycwanili się, zadanie to jest jeszcze trudniejsze. Chłopaki chcą bowiem historii superbohaterskiej, a nasza Ala w ogóle sobie z tym nie radzi i…

 

No i widać, że ta seria to coś, co zainspirowane zostało książkami Dava Pilkeya. Tam, nieważne czy to powieści z serii „Kapitan Majtas”, czy komiksy z cyklu „Dog Man”, wszystko sprowadza się do tego, że są to historie wymyślane przez bohaterów książek, którzy uwielbiają tworzyć takie swoje dziecięce komiksy. Na podobnym schemacie oparta jest też ta seria, widać to zresztą po samym opisie, w środku w trakcie lektury też zresztą jest to widoczne. Ale co z tego? Nie ma tak wielu serii operujących podobnymi schematami, może nie siedzę aż tak mocno w literaturze dziecięcej, ale coś tam liznę raz na jakiś czas i właściwie kojarzę, poza dziełami Pilkeya, chyba tylko serię o Rowleyu, spin-off „Dziennika Cwaniaczka”. Więc nie wytarty to schemat. No a dylogię Wachowiak można uznać za taką rodzimą odpowiedź na tego typu zagraniczne książki.

 

Ale kluczowe jest pytanie, jak to wypada od strony technicznej, że tak ujmę? A no dobrze, przyjemnie, prosto, wiadomo, to dla dzieci, więc skomplikowane być nie może, choć czasem wkrada się tu nieco infantylizmu, który można by wyeliminować. Ale i tak jest dobrze, przyjemnie, z sentymentem, z fajnym spojrzeniem na dzieciństwo. No i dobrze, że rzecz idzie w atrakcyjne obecnie kierunki, bo temat superbohaterstwa wciąż jednak dobrze się sprzedaje na całym świecie. Więc niejednego takie podejście może skusić, zaciekawić i skłonić do sięgnięcia. I fajnie, bo czytelnictwo trzeba krzewić.

 


I tak sobie lekko i przyjemnie leci ta książka. Całość jest niewielkich rozmiarów, ze sporym tekstem i z ilustracjami przeplatającymi tekst, więc czyta się to na raz. Nie trzeba wiele czasu, by połkną książkę i fajnie się bawić i to dla współczesnych, nastawionych na szybki odbiór dzieciaków spory plus. A rysunki mają w sobie masę uroku, jakiś taki przyjemny feeling, bo i jest tu coś klasycznego, i współczesny look, i coś z odrobiną ekspresji i własnego charakteru, choć też i mające coś znajomego.

 

Na zbliżające się wakacje, jak znalazł. Nie tylko, ale mi na zawsze takie rodzime młodzieżówki będą się kojarzyć z wakacjami, z zaczytywaniem się Niziurskim czy Bahdajem (między innymi, bo ja już wtedy nie stroniłem od lektur niekoniecznie dla mojej grupy wiekowej) i fakt, że książka przywołała te wspomnienia zaliczam jej jak najbardziej in plus. A samą książkę uważam za całkiem udaną, sympatyczną i wartą polecenia dzieciakom – albo sentymentalnym dziadersom, jak ja. 

Komentarze