WOLNOŚĆ
ALBO ŚMIERĆ
Trzydzieści pięć lat. Tyle mija od ukazania się
pierwszej miniserii z Marthą Washington (a przy okazji mija też piętnaście lat
odkąd jej losy wydano po polsku, więc mamy taki podwójny mały jubileusz). Frank
Miller był wtedy w szczytowej formie, na koncie miał już największe dzieła w
swojej karierze, opus magnum w postaci „Sin City” miało się narodzić w maju
kolejnego roku, a on rzucił właśnie DC Comics, kończył z Marvelem (wiadomo, że
nie ostatecznie) i zaczynał współpracę z Dark Horse Comics, na dobry początek
serwując dwie opowieści. Pierwszą z nich było „Hard Boiled”, drugą „Give Me
Liberty”, czyli pierwsza miniseria z Marthą. Ten projekt mógł się nie udać, ba,
ten projekt niemal upadł, zanim powstał, ale ostatecznie zrodziła się z tego
seria, która ukazywała się przez siedemnaście lat. Na razie jednak skupię się
na tym, co najważniejsze i być może najlepsze, czyli pierwszym tomie, bo mimo
upływu dekad wciąż jest świetnym komiksem i robi duże wrażenie, więc tym
bardziej szkoda, że Egmont nie chce się pokusić o wznowienie.
Świat przyszłości (ówczesnej). Ameryką rządzi
prezydent, który zniósł 22 poprawkę i ma teraz swobodę nieograniczonej ilości
kadencji. Kraj zaś pogrąża się w biedzie, problemach i kolejnych wojnach, na
które idą olbrzymie pieniądze. Tu fastfoody mają swoje roboty bojowe,
geje-naziści statki kosmiczne, a rdzenni Amerykanie walczą o swoje wszelkimi
metodami.
I właśnie na taki świat w roku 1995 przychodzi
Martha Washington, czarnoskóre dziecko, które rodzi się w Green – dzielnicy
biedoty, gdzie nie ma nawet ulic, bo i nikt nie posiada samochodów. Tu dorasta,
uważając na każdym kroku, uczy się, odkrywa swoje zdolności hakerskie, aż
pewnego dnia zabija mordercę i trafia do zakładu psychiatrycznego. Nie mając
się potem gdzie podziać, wyrzucona na bruk, choć traktowała psychiatryk, jak
szansę na wyrwanie się z Green, ostatecznie decyduje się dołączyć do PAX – sił
wojskowych, które teraz, po zmianie władzy, jak następuje po ataku na Biały
Dom, starają się ratować przede wszystkim resztki dżungli. Nie wie jednak
jeszcze do czego to wszystko ją doprowadzi…
Na tę opowieść Miller wpadł podczas rozmowy z Gibbonsem w zoo. Obaj byli już legendami, Frank miał za sobą „Powrót Mrocznego Rycerza”, „Batman: Rok pierwszy” i legendarny run „Daredevila”, Gibbons był świeżo po zrobieniu szaty graficznej do „Strażników” Alana Moore’a, zgadali się. Miller chciał opowieści politycznej, mocno zaangażowanej, z bohaterką, która od początku ma pod górkę, zaczęli robotę, ale coś nie szło, coś nie pykło. Gibbons w końcu porzucił projekt, ale Miller się nie poddawał, zaczął go zmieniać, z pomocą Lynn Varley doszedł do wniosku, że wpadnie tu więcej absurdu, więcej satyry, więcej przygody (stąd robot bojowy koncernu hamburgerowego czy kosmiczni geje naziści), rysownik wrócił, rzecz udało się dokończyć, a potem kontynuować. Ale to, co mamy w pierwszym tomie polskiego wydania, to w zasadzie główna opowieść – „Give Me Liberty” – i parę drobnych shortów i wszystko to jest naprawdę świetne.
Miller serwuje nam tu opowieść o silnej kobiecie –
a raczej o tym, jak przestraszona dziewczynka z problemami i traumami, krok po
kroku wyrasta na prawdziwą heroinę – biorącej udział w różnych akcjach. Rzuca
Marthą przez różne miejsca, nawet wysyłając ją w kosmos, ale mimo różnych
absurdalnych elementów, zarówno psychologia, jak i przemiana psychologiczna
bohaterki są przekonujące. Podobnie, jak ukazanie świata, stanowiącego odbicie
Ameryki lat 80., ale jednocześnie będący satyryczną wizją piętnującą
konsumpcjonizm, wielką politykę i wielkie korporacje. To też chyba jedyny
komiks Millera, w którym tak mocno wybrzmiewa ekologiczne przesłanie. I pewna
nadzieja. Są tu rzeczy, w którymi mógłby dyskutować i nie zgadzać – choćby z tą
millerowską wiarą w amerykańskie fundamenty, w ten mit, w niektóre założenia,
wszystko trącące mocno naiwnością – ale całość mnie urzekła. Wciągnęła,
dostarczyła rzeczy, które sprawiły frajdę, momentów, nad którymi można się było
pochylić, ale i scen brudu tego świata i nas samych. Wszystko to znakomicie
zilustrowane przez Gibbonsa, którego kreska czysta, charakterystyczna,
potrafiąca w detale, ale i w prostotę. Do tego świetny kolor – pięknie, ręcznie
malowane plansze, przypominają europejskie komiksy, czyli to, co przypominać z
założenia miały. I chociaż kolor jest tu poprawiony cyfrowo, nadal robi duże
wrażenie. Podkreślając jednocześnie przepaść dzielącą pozostałe zeszyty, z
barwami kładzionymi już cyfrowo, w których brakuje życia i klimatu (a taki
będzie cały kolejny tom, ale więcej o tym przy okazji).
Po prostu jeszcze jedna świetna rzecz od Millera.
Zaangażowana i znakomicie zrobiona, łącząca komiks z fikcyjnymi artykułami,
narracją telewizyjną i tym podobnymi zagrywkami. Są tu jeszcze dodatki, gdzie
możemy m.in. przeczytać krótkie historie w wersjach kolorowych i oryginalnych,
w czerni i bieli. i jest też dobre polskie wydanie, z dobrym przekładem i…
ceną, która wtedy była olbrzymia (220 zł za łącznie 600 stron komiksu – dwa
tomy Egmont wydał w pakiecie w takiej właśnie kwocie. Czy „Martha Washington”
była jej warta? Nie wiem, ja wtedy się na nią nie skusiłem, ale miałem
szczęście kupić ją potem dużo taniej, ale wiem, że uwagi jest warta jak
najbardziej.
Komentarze
Prześlij komentarz