Wolverine: Koniec – Paul Jenkins, Claudio Castellini

KONIEC CZY POWRÓT?

 

Wolverine wiele razy odchodził i wracał. Jak się ma czynnik gojący i niemal niezniszczalne ciało (a przynajmniej szkielet), trudno jest inaczej, prawda? W żadnej opowieści nie ugryziono jednak tematu tak znakomicie, jak w sześciozeszytowej miniserii napisanej przez Paula Jenkinsa na początku XXI wieku, już po sukcesie „Origin”, w której historia końca i powrotu Rosomaka nasycona jest i akcją, i emocjami. I chociaż nie jest to wielka rzecz, a do „Genezy” jest jej daleko, pozostaje po prostu dobrym komiksem akcji o jednym z najciekawszych bohaterów Marvela. A jednocześnie to zdecydowanie jedna z najlepszych historii ze słowem „Koniec” w tytule.

 

Wolverine jest stary, schorowany i zmęczony, żyje na wpół dziko gdzieś w kanadyjskiej głuszy. Potrzebnych rzeczy dostarcza mu miejscowy człowiek, zajmujący się nim na swój sposób.. A teraz na dodatek wraz z kolejnymi zapasami przywozi tez list, z którego były X-Men dowiaduje się, że Victor Creed zmarł, nawróciwszy się pod koniec życia i teraz odbędzie się jego pogrzeb. Przybycie na ceremonię staje się dla Logana przyczynkiem do ostatecznej próby zrozumienia własnej przeszłości i powrotu do roli, jaką niegdyś odkrywał. Ale co się z tym będzie wiązało?

 

Paul Jenkins, rewelacyjny scenarzysta, który swego czasu przedstawił nam wybitnie ukazane dzieciństwo Logana w miniserii „Wolverine: Origin”, powraca by niemal w tym samym czasie pokazać nam staruszka Logana, zanim Mark Millar tak genialnie uchwycił postać w „Staruszku Loganie” i odkryć dalsze szczegóły jego przeszłości. I robi to znakomicie. Scenariusz to kawał dobrej roboty, która momentami ma iście rewelacyjne rzeczy. Jak na Jenkinsa przystało, mamy tu świetnie psychologicznie nakreślone postacie, ciekawie postawione pytania (o byciu ofiarą i szansy na pogodzenie się z tym, że nigdy nie zemści na swoich oprawcach), dużo emocji i nostalgii, sporo wzruszeń i smutku, nie brak też goryczy.

 


Ukochany temat Jenkinsa, czyli choroby i przemijanie, idealnie pasuje do tej opowieści. Autor eksploatował go zarówno wcześniej, jak i później, dając nam takie opowieści, jak „Hulk: Psy wojny” (Hulk cierpi na śmiertelną chorobę i tylko odrzucenie człowieczeństwa może dać mu szansę przetrwania pod władzą szmaragdowego olbrzyma) czy „The Spectacular Spider-Man: Głód” (Eddie umiera na raka i tylko pogrążenie się w odmętach Venoma i zatracanie siebie, pozwoli mu przetrwać - wątek co prawda skopiowany z losów Carnage'a, który przeszedł identyczną drogę, ale o niebo lepiej wykonany), ale za każdym razem, mimo wtórności, robi to wyśmienicie. I tak jest również tym razem. A do tego mamy świetną akcję i ciekawie ukazany świat przyszłości Marvela.



Gorzej jest niestety z rysunkami, brak w nich świetności znanego z „Origin” Kuberta, ale nie znaczy to, że same w sobie są złe. Za dużo jest w nich jednak cartoonowości, zbyt wiele prostoty, czasem brakuje też konsekwencji. A mamy w końcu do czynienia z dojrzałym komiksem, do którego pasują realizm i mrok. Tak czy inaczej jednak warto „Koniec” poznać. To świetna opowieść i ktoś mógłby w końcu wznowić ją. Najlepiej w zbiorczym tomie razem z „Origin”. To byłoby coś.

Komentarze