JURAJSKI
SHIN-CHAN
„Shin-chan”. Film 32 już (tak, tak, nie pomyliłem się, ale co się dziwić, sprawdźcie sobie ile sezonów i ile odcinków liczy sobie serialowe anime, możecie się zaskoczyć), a mój pierwszy. Lubię
serial, ale zawsze miałem wrażenie, że to rzecz do krótkich historii, takich
skeczy na raz, nie dla długich metraży, więc się wahałem, ale ostatecznie
przekonała mnie tematyka – zwiastun, jak „Parku jurajskiego” mnie, człeka,
którego szczenięce lata przypadały na dinozaurowi boom, którym żył, musiał
przekonać. Czy żałuję? Nie, fajna to była animacja, fajna przygoda, może jak
Shin-chana trochę ugrzeczniona i disnejowsko łzawa, ale bawiłem się dobrze.
A więc tak, w Tokio otwarty zostaje park z dinozaurami. Wielkie gady, trochę dreszczyku emocji etc. Każdy,
oczywiście, chce to miejsce odwiedzić, Shin-chan z kolegami także, bo jakżeby inaczej. Los chce, że psiak naszego bohatera zaprzyjaźni się z pewnym dinozaurem i… No i wiadomo, nic dobrego z tego wyniknąć
nie może. Szykują się wielkie kłopoty, duże zagrożenie i… odkrycie sekretów
parku!
I ten film naprawdę jest jurassicparkowy. To nie
tylko opis, ale nawet i wiele scen wypada bardzo znajomo, chociaż, oczywiście,
wszystko to też zasadniczo od filmu Spielberga i jego powieściowego prekursora
Michaela Crichtona różni. To wszystko wygląda tak, jakby twórcy „Shin-chana”
zrobili animowany remake całej jurajskiej serii, bo są tu elementy nie tylko z
jedynki, a przy okazji zapatrzyli się przy tym w Disneya. Efekt jest taki, że
chociaż główny bohater do grzecznych nie należy, a dinozaury potrafi –
dosłownie – kusić na swój tyłek (wiem, jak to brzmi, ale fani wiedzą o co
chodzi), film jest rzeczą familijną. Jest więc dydaktyzm, jest obowiązkowo
porcja wzruszeń, z łzawym poświęcaniem się włącznie, jest przypowieść o
przyjaźni i inne takie. Nie wypada to kiczowato, ale bardzo znajomo.
No i tego ugrzecznienia, tej typowości, chciałbym tu mniej. Nie wiem, jak jest w innych kinówkach, choć chętnie nadrobię temat, niemniej przydałoby się tu więcej mocy, bo sceny rodem z serialu są, ale raczej na zasadzie okazjonalnego występowania, niż ciągłej obecności. Wiadomo, nadmiar też mógłby nużyć, ale jednak przydałoby się tego więcej. A i tak ogląda się to naprawdę dobrze. Ponad półtorej godziny mija szybko i przyjemnie, ciągle coś się dzieje, a jeszcze jest na co popatrzeć. Animacja bowiem jest bardzo przyjemna, bardziej złożona niż w tych sezonach serialu, które pamiętam, bardziej współczesna, dopieszczona i komputerowo wspomagana, ale jednocześnie z szacunkiem dla pierwowzoru. To, co shinchanowe jest, jak sam tytuł zapowiada („Crayon” – coś narysowanego, namalowanego, pastelowego, sami wiecie) proste, cartoonowe i no, shinchanowe jest, to zaś, co nowe, jak dinozaury etc. właśnie w nowe i współczesne idzie. I udaje się złapać balans tak, że nie wykluczają się wzajemnie, a fajnie do siebie pasują.
W skrócie: mogłoby być lepiej, ale i tak warto. A seria toczy się dalej, kolejny film („Crayon Shin-chan the Movie: Super Hot! The Spicy Kasukabe Dancers”) ma się pojawić w kinach już w sierpniu. Tytuł brzmi nieźle, ale pożyjemy, zobaczymy. Na razie jestem po tej dinozaurowej przygodzie i nie żałuję poświęconego jej czasu.
Komentarze
Prześlij komentarz