Peter David umarł. Nie ma go. Już nam nie napisze takich przygód Szmaragdowego, jak ta. Szkoda, bo chyba nie znam lepszego runu z tą postacią. I szkoda, że ten nad Wisłą wyszedł jedynie w formie pokawałkowanej i fragmentarycznej. A co do niniejszego komiksu... W sumie wybór historii z
tego tomu można uznać za dość kontrowersyjny. Bo czemu akurat te, a nie inne,
skoro Peter David w swoim runie miał niejedną bardziej znaną i cenioną fabułę,
choćby „Ground Zero” z rysunkami Todda McFarlane’a albo – wydane potem po
polsku – „Koniec” czy „Future Imperfect”. A tu tymczasem zdecydowano się na
„Niemy krzyk” (tak, jakby bo w tym tomie zebrane są zeszyty 370-377, podczas gdy
opowieść „Silent Screams” pojawia się w numerze 369), czyli rzecz, która pochodzi
właściwie z samego środka jego pracy nad serią. Więc może nie jest najbardziej
znana ani najlepsza, ale pokazuje nam w pełni ukształtowany styl scenarzysty i
dość wyrazisty przekrój tego, jak ta jego praca wyglądała. No i ma swoją wagę, bo jednak dociera do punktu, do jakiego dążył scenarzysta od początku swojej pracy nad serią.
Bruce Baner poszukuje
swoje żony. Szary Hulk natomiast ponownie łączy siły z resztą Defenders by pokonać wroga z
innego wymiaru. To jednak zaledwie początek, bo kolejni wrogowie i kolejne
wyzwania już czekają na niego!
Run „Hulka” Petera Davida
trwał ponad dekadę. Zaczął się właściwie w 331 numerze serii z 1987 roku (choć
pierwszą historię scenarzysta napisał do numeru 228), a skończył w 467 w 1998
roku. Z jednym numerem (360) przerwy. I na tym nie koniec, bo twórca wracał jeszcze
nie raz do tej postaci w one-shotach, zeszytach specjalnych, miniseriach etc.,
w końcu od paru lat rozwija postać Maestro, czyli Hulka z przyszłości. Taki
dorobek imponuje, ale co ważniejsze, ma fanom do zaoferowania bardzo wiele.
David zmienił Hulka, odmienił go, wprowadził nowe postacie (Szarego Hulka, Joe
Fixita czy Maestro) i na nowo ustalił status quo bohatera, jego relacje z
własnym alter ego i otoczeniem, dorzucił coś do genezy postaci i… No wiele
można by wymienić, ale chyba wiecie o co chodzi.
I to wszystko widzieć w
tym tomie. „Niemy krzyk” to szalona jazda – i hasło „szalona” ma tu niejedno
znaczenie akurat – gdzie Hulk walczy zarówno z kolejnymi wrogami, jak i z samym
sobą. Te wątki z przeciwnikami fajnie wypadają, choć np. spotyka Skrulle, za
którymi nie przepadam, ale ciekawsze jest to całe hulkowe rozdarcie, wewnętrzna
walka i to, co dzieje się w głowie naszego bohatera / bohaterów oraz romantyczny motyw przewodni. No i dodanie ważnych spraw do losów Defenders, a w końcu i statusu qou samego Zielonego. Splata się to
wszystko w serię ciekawych opowieści; serię, bo mamy tu właściwie różne
przygody Hulka, choć dość spójnie ze sobą splecione – pamiętacie wydany w
latach 90. „Mega Marvel” z zielonym? Tu jest podobnie, zresztą tamte historie
też tworzył David, tylko że były to nieco późniejsze – 390-393 oraz 395-396 – i
słabsze numery. I ma w sobie zarówno sporo wdzięku, jak i ponadczasowej
jakości, pokazującej, że „Sałata” w wykonaniu tego twórcy wyprzedzała na tym
polu większość ówczesnych serii. I że miała w sobie sporo ambicji i
dojrzałości.
No ale i tak najlepsze są
rysunki. Dale Keown w klasycznym ujęciu to po prostu mistrzostwo. Bez
przesadzonego koloru, jak w „Końcu”, z klasyczną, skromną, ale wyrazistą paletą
barw, jego rysunki wybrzmiewają jak należy. I robią wrażenie – także pod
względem klimatu. No takie grafiki to ja uwielbiam i tyle. Plus jeszcze dobre
wydanie i mamy „Hulka” wartego poznania. Nie jestem może fanem postaci, ale w
takim ujęciu, gdzie horror, akcja i psychologia zderzają się ze sobą w fajnych
historiach, mnie to kupuje.
Komentarze
Prześlij komentarz