„Pomniejsze bóstwa”, czyli podobno jeden z
najlepszych tomów „Świata dysku”. Dobry jest, nie przeczę, dużo lepszy od
„Wyprawy czarownic”, acz nadal jednak mu daleko do tego, co było chociażby w
„Kosiarzu”. Niemniej zabawa była bardzo udana, łyknąłem go w zasadzie na raz,
satyra na religie okazała się trafiona, ale, jak to powieść Pratchetta, całość
skrojona została według tego samego schematu z finałem, który, jak większość
jego finałów, jest nie do końca spełniony. I może to wina szybkiego tempa, w
jakim pochłaniam serię, schematyczność jednak widać. Co nie zmienia faktu, że i
tak ten schemat lubię i mam ochotę na więcej.
Dysk to miejsce specyficzne. Tu słońce okrąża
płaską ziemię szybciej, niż pędzi światło, a bogowie są tym mocniejsi (albo
słabsi) im więcej (lub mniej) mają wyznawców.
Młody Brutha, wyznawca boga Oma, jest w swoim
kościele indywiduum, które naprawdę wierzy. Wierzy tak bez zastrzeżeń, bez
myślenia, jak bez zastrzeżeń i bez myślenia wykonuje powierzone mu zadania – a
do tych należy głównie zajmowanie się melonami. Wszystko zaczyna zmieniać się
pewnego dnia, gdy z nieba spada żółw. Żółw jest tak naprawdę obecnym wcieleniem
boga Oma, któremu brakuje mocy, Brutha zaś jest jedyną osobą, która go słyszy.
Om chce dotrzeć wyżej, zdobyć posłuch, odzyskać dawne miejsce, ale kolejne
kontakty z ludźmi ograniczają się do chęci zjedzenia go. Skazany na Bruthę, już
wkrótce wyrusza w wielką podróż, bo chłopak, dzięki swojej fenomenalnej
pamięci, wysłany zostaje z misją do odległego kraju i trafia w sam środek
spisków, wielkiej polityki i religijnych knowań…
Czytając tę książkę miałem parę razy wrażenie, że
Pratchett sam się zgubił. Że wątek tego, co w głowie ma zamknięte i niedostępne
Brutha nie został należycie pociągnięty ani wykorzystany, że nerwice bohatera,
o których wspomina autor na początku, a potem zupełnie zapomina itp., itd. Z
takimi nerwicami zresztą to mogło być coś, mogło być o wiele fajniej, a tak
mamy znów nieogarniającego wszystkiego poczciwca trzymającego się zasad w stylu
Marchewy. I ja wiem, że to nie bohaterami stoi, ja wiem, że najciekawsze
postacie to te na dalszym planie – jak św. Ungulant – i wiem, że chodzi o satyrę,
o trafne i rozbrajające komentarze, ale jednak czasem chciałoby się coś więcej.
tak, jak i chciałoby się, żeby czasem odpuścił sobie autor z tymi epickimi
finałami. Nie wszystko musi być widowiskowe i z rozmachem, nie zawsze musi być grande
finale¸ czasem co kameralne i spokojne, lepiej by wybrzmiało. A tu tak
trochę, jakby dmuchał balonik, a powietrze schodziło.
Ale, ale… No książka świetna. Omianizm, religia, będąca
połączeniem różnych wierzeń, od chrześcijaństwa zaczynając, na mahometanizmie
kończąc, doskonale obrazuje systemu religijne, w których ludzie nie wierzą już
w byt, który wyznają, a jedynie w samą religię. Zrobił też kawał świetnej
satyry na inkwizycję i jeszcze lepszej na filozofów. Jest tu mass fajnych pomysłów
i frajdy, jaką daje nam czytanie tego wszystkiego. Jest też fabuła nieco rozleglejsza,
niż dotaczasz, bo przedstawiająca nam (uwaga spoiler) życie bohatera aż do jego
śmierci – zważywszy, że główna akcja dzieje się po „Kosiarzu” (bo Śmierć ma tu
Śmierć Szczurów), to finał zabiera nas o sto lat w przód. Dużo w tym wszystkim humoru,
sporo czarnego, którego w serii za wiele nie było – a na pewno nie idącego w
tak poważne strony – i dużo puszczania oka do znających historię, religię,
dzieje inkwizycji, dawne tortury etc.
W skrócie, dobry tom, bardzo dobry. No ale „Dysk”
ma lepsze odsłony i tyle. Przy okazji to jedna z najbardziej samodzielnych
odsłon serii (wiem, każdy tom Terry starał się pisać tak, żeby to było coś samodzielnego,
zamkniętego i w ogóle, ale większość tych książek to części większych podcykli
i to w nich widać), ale i fani znajdą tu wiele znajomych rzeczy (Dhblah
chociażby, znajome miejsca, parę postaci, jak Śmierć itp.) i smaczków. Warto. I
tylko szkoda, że większość fajnych postaci Pratchett używał jednorazowo, bo jeszcze
niektórych chętnie bym spotkał.
Komentarze
Prześlij komentarz