Power Man: Śmiercionośna Nightshade / Miasto bez litości – Chris Claremont, Ed Hannigan, John Arcudi, John Byrne, Mike Zeck, Sal Buscema, Eric Canete, Pepe Larraz
Luke Cage – no bohater nie w moim stylu. Trochę czytałem i taki tam mięśniak, heros do wynajęcia z kodeksem, w sumie niby niezniszczalny, ale jednak zniszczalny. Może i ważna postać, bo pierwsza czarnoskóra mająca takie znaczenie, no ale nietrafiająca do mnie jakoś. Co nie znaczy, że paru komiksów o nim chętnie się nie czytało, jak chociażby, kiedy to Azzarello wziął się za niego. A tu Luke’a „Power Mana” Cage’a na warsztat bierze John Arcudi (ten od „Maski”) i też całkiem do rzeczy mu to wychodzi.
Dwie historie, dwa różne
spojrzenia na Luke’a Cage’a. niegdysiejszy skazaniec, potem gość do wynajęcia,
teraz zaczyna współpracę z Iron Fistem. A wszystko prowadzi do starcia z robotami nękającymi dzielnicę...
Potem wraca. Wraca do
korzeni, gdy nowa sprawa ciska nim do miejsca, gdzie się wychował. Wszystko, żeby ratować chłopaka, który się nim inspirował. Co z powrotu
do przeszłości jednak wyniknie?
„Power Man” to tom
specyficznie podzielony. Bo znów nie ma tu genezy postaci, ale za to klasyka
rządzi, bo zajmuje cztery z siedmiu przestawionych tu zeszytów. Poza nimi jest
oczywiście bardziej współczesna wersja postaci, czyli ta Arcudiego, z
trzyczęściowej miniserii „New Avengers: Luke Cage”. I w sumie w obu przypadkach
spoko jest, bo za każdą z tych historii odpowiadali inni, ale dobrzy artyści,
którzy podobne klimaty czują.
Pierwszy z nich to Chris
Claremont, legendarny scenarzysta „X-Men”, ale i człowiek, który też dobrze
czuł ogół popkulturowych klimatów lat 70. i 80., takich jak chociażby sztuki
walki. Tu próbuje opowieści na miarę kina blaxploitation, pożenionego z
opowieściami karate / kung-fu. Wiadomo, naiwnie, ale jednak z urokiem. W
momencie zresztą, gdy to wszystko się zaczyna, seria o Luke’u przeszła z
solowych przygód w team-up z Iron Fistem. I fajnie jest to oparte na
przeciwieństwach, iskrzeniu w ekipie i ogólnie brudzie ulicy itp. Acz wszystko to na poważnie, z patosem i zarazem z takim
wykonaniem, gdzie klasyczna, całkiem realistyczna kreska, spotyka się z mocnym
uderzeniem barwami – ot, jak w kinie z tamtego okresu. I fajne to wszystko, ale
jednak trzeba to lubić, by się dobrze bawić, a i przymknąć oko na elementy SF też nie zaszkodzi.
A Cage w wykonaniu
Arcudiego? Ja Arcudiego najbardziej lubię w takich klimatach, jak pokazał w
„Lobo / Maska” – czyste, nieokiełznane i krwawe szaleństwo, gdzie nie trzeba
sensu, a dobrej, samoświadomej zabawy. I trochę tego jest w tej historii, gdzie
dużo na luzie (acz z humorem to tylko odrobinę, bo głównie na poważnie to wszystko serwowane), z pewnym absurdem, ale jednocześnie z brudem, dozą
brutalności, gangsterki no i pewną dawką przesadnej cartoonowości widocznej w
szacie graficznej. Tu Cage wygląda, jak jakimś harlemowy Hellboy i czasem
ogólny look tego wszystkiego nie gra tu najlepiej, ale źle też nie jest. Choć
marzyłoby mi się, gdyby ta miniseria narysowana została przez Corbena albo
Mahnke.
Summa summarum, niezła
rzecz. Nic szczególnego, ale też i żaden zawód. Ciekawe spojrzenie na ważną
postać i trochę przekrój przez jej losy i style. Bardziej, jako ciekawostka i
rzecz dla fanów, niż coś, co naprawdę trzeba by było poznać, ale sięgnąć można,
bo pewien urok przecież ma.
Komentarze
Prześlij komentarz