Star Wars. Darth Bane: Droga zagłady – Drew Karpyshyn

OD GÓRNIKA DO SITHA

 

Mamy czwarty maja, czyli święto dla miłośników gwiezdnej sagi. Więc i ja wtrącam do tego swoje trzy grosze, sięgając po rzecz kultową w każdym calu. Ta książka – a raczej cała trylogia, którą otwiera – znajduje się chyba na każdej liście najlepszych powieści ze świata „Gwiezdnych wojen”. Bywa, że nazywa się ją najlepszą. Dla mnie to pierwsza powieść z tego uniwersum, jaką kupiłem długie lata temu. Raz, że była za grosze, dwa, że z ciekawości chciałem zerknąć, jak to się prezentuje, bo jednak już wtedy wiedziałem, że takie rzeczy to odcinanie kuponików i nic szczególnie wartego uwagi. Ale akurat „Dartha Bane’a” nieźle się czyta. Nie zgrzyta się zębami, ba, to nawet całkiem nieźle wchodzi i nie jest pisane po łebkach, wbrew pozorom. Więc jeśli coś miałbym polecić fanom z literatury „SW”, to, obok wszystkich tych powieści Zahna, które serio dają radę, „Dartha Bane’a” też bym śmiało mógł.


Desowi w życiu nie wyszło… Pracuje w kopalni wydobywającej potrzebny Republice na wojnie metal cortosis, próbował spłacić długi, ale nawet kiedy w życiu zaczęło mu wychodzić… Cóż, dzięki zdolnościom, jakie czasem objawiały mu przebłyski przyszłości w końcu udaje mu się zgarnąć pulę sabaka, czym rozwściecza kilka osób, a zwłaszcza żołnierzy Republiki, z którymi grał. Zaatakowany przez wojskowych, w nierównej walce zabija przeciwnika i wiedząc, że nie ma szans wybronić się z tego, postanawia uciec. I tak zaczyna się jego tułaczka, która odmieni nie tylko jego życie, ale i cały kosmos.

 

Jeśli interesujecie się choć trochę grami z uniwersum „SW”, wiecie, że żadna lista najlepszych z nich nie obejdzie się bez „Knights of Old Republic”. Słusznie, ale to już temat na inną okazję. Wspominam jednak o tym, bo Drew Karpyshyn właśnie stamtąd czerpał pełnymi garściami. Podobny okres akcji – czyli na długo przed filmami (okej, „KOTOR” dzieje się jakieś cztery tysiące lat wcześniej, „Darth Bane” około tysiąca, ale co tam) – podobne podejście. Ja wiem, że to, jak wszystko w „SW”, wciąż to samo, czyli odwieczna walka tych dobrych z tymi złymi, że zmienia się tylko to, kto akurat jest u władzy, ale jednak Karpyshyn całkiem nieźle podchodzi do tematu. Raz, że opowiada z perspektywy tego złego, który zły taki wcale nie jest, dwa, że pokazuje też, jak to Republika wcale taka dobra nie jest. Że najbiedniejsi cierpią niezależnie od tego czy u władzy są dobrzy, czy źli.

 

Do tego dla fanów wnosi sporo do uniwersum, bo trafiamy w czasy, gdy Sithów była cała masa (zaczyna się od masakry, jaką organizują by odzyskać swoją świątynię), a dopiero z czasem odkryjemy jak to się stało, że wymyślono zasadę dwóch, kto ją wymyślił (jakbyśmy się nie domyślali) i co się z tym wiązało. Nieźle też pokazuje drogę do zostania Sithem – takie odwrócone american dream od zadłużonego górnika bez przyszłości, do władcy ciemności. Oczywiście jest tu kolejna gwiezdna wojna, jest akcja, są przygody, jest fantastyka. Nie ma większej głębi, ale o dziwo daje radę, jako czysta rozrywka. Po prostu całkiem niezła książka – a jak na „Star Wars” to wręcz bardzo dobra – i faktycznie jedna z najlepszych. Próbowałem paru pozycji z tych topowych list i najczęściej zawód. Tak chwalona Claudia Grey i parę innych nazwisk nijak mi nie podeszło. A Karpyshyn jakoś dał radę. Nie przekona mnie do czytania książek z tej serii – choć w sumie jego adaptację losów Dark Ravena na podstawie gier nawet mógłbym zerknąć, jakby nadarzyła się okazja – ale nie czuję, bym jakoś zmarnował czas z Darthem Bane’em.

Komentarze