Catwoman: Rzymskie wakacje – Jeph Loeb, Tim Sale

HALLOWEENOWE WAKACJE

 

„Catwoman: Rzymskie wakacje”, czyli – nie, nie jak się to przyjęło mówić trzeci tom serii „Długie Halloween” / „Mroczne zwycięstwo”, a – spin-off. Rzecz poboczna, dopełniająca. Już bez Batmana (chyba, że liczyć wizje i retrospekcje), skupiona na kotce, dająca nam inną stylistykę, estetykę i podejście. Nadaje się do samodzielnego czytania,. Ale po co, skoro dopowiada po prostu pewien epizod w dłuższej opowieści. I ten epizod wydawał mi się zawsze zbędny do dopowiedzenia, no ale twórcy chcieli, twórcy zrobili. Co z tego wyszło? Fabularnie to najsłabszy komiks tego duetu zrobiony dla DC (właściwie z ich wszystkich prac to tylko „Wolverine / Gambit: Ofiary” były gorsze), bardzo oczywisty, z zagadką, która zagadką nie jest, ale miała nas zaskakiwać, ale nie zaskakuje, bo oczywista jest od pierwszych stron. Ma fajne, kameralne podejście i sympatyczne ukazanie postaci, jednak jego siła nie tkwi w fabule, która do pięt nie dorasta „Długiemu Halloween”, a wyśmienitych grafikach, stanowiących jedno z najlepszych dokonań Sale’a w jego karierze.

 

Catwoman wyrusza do Rzymu by w końcu dowiedzieć się, kim byli jej rodzice. Ma pewne podejrzenia, ale musi rozwiać wątpliwości. W podróży towarzyszy jej Riddler, ale czy ta dwójka zdoła rozwikłać zagadkę? Tym bardziej, że po dotarciu na miejsce zaczyna źle się dziać. Kolejni świadkowie giną, jeden nawet zatruty toksyną Jokera, Selinę męczą dziwne sny / wizje z Batmanem, a na jej drodze staje pewien Blondyn – płatny zabójca, który… Właśnie, jakie ma cele?

 

Sześć zeszytów, ale historia tu opowiedziana z jednej strony jest fajna, z drugiej to już jednak nie ten Loeb, który potrafi snuć pokręcone, złożone zagadki kryminalne wypełnione fajną akcją, a już bardziej gość, który zrobił „Husha” – bo tego „Husha” zresztą zrobił przed „Rzymskimi wakacjami” i to się czuje. Zagadka jest tu nijaka, niestety, oczywista do bólu., wszystko jest jasne od początku, a zaskoczeń nie ma. No może poza tym, że wrzucono tu takie postacie, jak Cheetah, bo zupełnie doi tej historii nie pasują. To, co tu mamy – czyli rzecz dziejącą się w trakcie „Mrocznego zwycięstwa” i kończącą się w tym samym miejscu, co ono – to kameralna opowieść o szukaniu swojej przeszłość, czasem wzbogacona o akcję z kradzieżą etc. I właśnie tą kameralność psują takie występy, jak pojawienie się Cheetah. Podoba mi się, że ten komiks ciekawie ukazuje postać Seliny i nie boi się dozy erotyki, czym zbliża się nieco do europejskich komiksów, podoba mi się pokazanie jej charakterku i pazurów. Ale akcja zawodzi, bo, jak w „Hushu”, jest oczywista i niewiele z niej wynika. Widać, że od zakończenia „Mrocznego zwycięstwa” do wydania tego komiksu minęła niemal dekada i Loeb już tego po prostu nie czuł.

 


Nadal jednak dobrze się to czyta, nadal to naprawdę dobry komiks i jeden z najlepszych o Catwoman, to muszę mu oddać, po prostu po poprzednich częściach (i „Nawiedzonym Rycerzu”), a także takich rzeczach, jak kolorowa seria zrobiona dla Marvela, spodziewałem się dużo, dużo więcej. Ale Tim Sale swoimi grafikami sprawił, że album robi o wiele większe wrażenie, niż by się można było spodziewać z tego, co napisałem powyżej. Jego typowa, pełna cartoonowego absurdu i przerysowania kreska zyskuje tu dodatkowy wymiar dzięki malowaniu tuszem, co w połączeniu z kolorem genialnego Stewarta daje wrażenie obcowania z ręcznie kładzionymi barwami, pociągnięciami pędzlem i iście europejskim klimatem. Zresztą spójrzcie tylko na „Pietę” w wykonaniu Sale’a, robi wrażenie – i chociaż to zdecydowanie najlepszy kadr w całym komiksie, właściwie nie kadr, a dwuplanszowa rozkładówka, cała reszta też robi wielkie wrażenie, a to, jak obaj artyści operują światłem i cieniem po prostu zachwyca.

 


W skrócie dobra rzecz. Fabularnie nic wybitnego, takie mocne 6/10, graficznie jednak zupełnie moja bajka – chociaż sam nie wiem, czy wolę takie ilustracje, czy może to, co Sale serwował w halloweenowych komiksach z Batkiem (acz te okładeczki inspirowane René Gruau’em są bardzo zacne). Tak czy inaczej warto, bo fajna rzecz, mniej superhero, więcej życia, nadal sporo noir, a i samo wydanie jest ładne (pod obwolutą mamy też okładeczkę, ale inną, nie czarną oprawę, jaką mieliśmy w tej linii wydawniczej kiedyś - nie wiem, kiedy się to zmieniło, bo dawno do DC Deluxe nie zaglądałem, niemniej zmiana to in plus), ale jednak mając w pamięci inne dzieła duetu, wiem, że stać ich było na wiele, wiele więcej.

Komentarze