NIEWIELKI FRAGMENT MARVELA
Miał być „Cały ten Marvel”, jest jedynie niewielki jego fragment i to bardzo, bardzo subiektywnie wybrany. Miał być przewodnik po uniwersum, jest prywata, która nawet nie próbuje udawać obiektywizmu. Po polsku już trochę tych książek komiksowych mamy, niemniej nie jest ich za dużo. Wyszło parę fajnych tytułów (choćby genialna „Niezwykłahistoria Marvel Comics”), nieco biografii („Stan Lee. Człowiek-Marvel”), były próby rodzimych twórców („Mroczny Rycerz Gotham. Szkice z kultury popularnej”) – ba, na tym polu sam kiedyś dołożyłem własną cegiełkę pisząc o fenomenie „Produktu” – przez pewien czas nawet wydawnictwo Insignis starało się wypuszczać na rynek powieści oparte na komiksach (albo uniwersum rozwijające – szybko się to skończyło). Dlatego pod pewnym względem to, że „Cały ten Marvel” trafił na półki cieszy. Bo to oznacza, że komiksowa literatura faktu wciąż u nas żyje. Niestety, chociaż rzecz została nagrodzona Eisnerem, najważniejszym wyróżnieniem amerykańskiej branży komiksowej, wypada dość słabo. Pisana jest dobrze, do tego się nie przyczepię, ale to, jak tematy dobiera autor, jest co najmniej osobliwe, a podejście do ogółu często okazuje się bardzo krzywdzące dla całego mnóstwa komiksów. No i jeszcze polski przekład, choć ogólnie dobry, w detalach, łagodnie mówiąc, się nie popisał. Przeczytać można, wiadomo, ale bardziej jako ciekawostkę, niż coś, co faktycznie warto (a przyznam, że się napaliłem na lekturkę i zasiadałem z wielką ochotą), a nie o to przecież chodzi.
Świat komiksów Marvela istnieje od roku 1961. Co
prawda w pewnym momencie przejął też o wiele starsze postacie z historyjek
wydawanych w czasach drugiej wojny światowej, jak Kapitan Ameryka, zmieniając
je w swoich herosów, ale Marvel jako Marvel istnieje właśnie od 1961 roku.
Przez ten czas stworzył tysiące postaci i dziesiątki tysięcy zeszytów
komiksowych. Twórca tej książki podjął się podobno zadania przeczytania 27 tysięcy
numerów, czyli wszystkich wówczas wydanych w ramach głównych serii (książka
ukazała się w 2021 roku), łącznie jakieś pół miliona stron. Podobno, bo są tu wpadki, które trudno byłoby popełnić faktycznie czytając komiksy, a nie jedynie ich streszczenia (pisanie o tym, jak McFarlane rysował Venoma z długim, pokręconym językiem, gdy Todd ani razu języka nie narysował, a dopiero Larsen wprowadził ten element to jeden z takich przykładów). Wiadomo, pominął
to, co nieważne, komiksy biograficzne czy na licencji, a także te dla dzieci
czy rozwijające seriale animowane związane z wydawnictwem. Resztę, jak twierdzi, przeczytał. A
potem opowiedział nam wielką historię całego tego uniwersum, skupiając się na
poszczególnych seriach i numerach, nie zapominając jednak o kontekście,
zmianach na polu wydawniczym i w samych komiksach. Przy okazji opowiada o twórcach,
seriach, bohaterach i…
I może brzmi to ciekawie, bo założenie ciekawe jest właśnie, może i od strony technicznej, językowej dobrze jest to napisane, ale jednocześnie mocno powierzchownie. To nie
jest streszczenie wydarzeń całego uniwersum, zresztą mam wrażenie, że autora
nieszczególnie interesują te gigantyczne eventy – omawianie historii
Fantastycznej Czwórki zaczyna od legendarnego co prawda 51 numeru serii, ale
przecież wcześniej były ich początki, przybycie Galactusa (potem się to wspomina, ale nie przy przygodach FF), pojawienie się
Inhumans… (i tu właśnie bym polemizował, bo są historie, których pominięcia nie
rozumiem, gdy jednocześnie Wolk wybiera tytuły, które wielu chętnie by pominęło
– weźmy takiego Spider-Mana, dlaczego nie ma tu chociażby numerów z „Powrotem
do domu”, ale już „Brand New Day” tak?). Ogólnie ta książka wygląda mniej
więcej tak, że autor bierze jakąś postać albo grupę, opowiada o niej,
zarysowuje kontekst, a potem przedstawia wybrane numery – a właściwie historie,
bo niektóre z tych numerów to po prostu fragment większej całości, a on o
całości mówi – i analizuje wszystko. Uzupełnia to przerywnikami o autorach chociażby, jakichś pobocznych sprawach, polityce czy kwestiach wydawniczych. A całość, nie przeczę, daje nam pewien ogląd uniwersum i postaci, nowe spojrzenie
na niektóre kwestie i pewną próbę zaciekawienia tematem, którego nie wyczerpuje, a
jedynie zarysowuje nam, zachęcając do poznania poszczególnych historii. Z tym, że patrząc na jego podejście do samych opowieści, zawłaszcza klasyki, nie wiem, czy czułbym się zachęcony jego polecajkami. Poza tym trzeba pamiętać, że jest to ogląd
skierowany bardziej do laików, więc i autor wszystko tu wyłuszcza, tłumaczy,
przedstawia, nawet jeśli są to rzeczy zupełnie zbędne i kłócą się z jego koncepcją,
że w do świata komiksu wejść można bez przygotowania i się w nim odnaleźć.
Czego mi tu brakuje? Wielu rzeczy. Jednym z nich
jest brak konsekwencji (masz pełne prawo do tego, by coś w komiksie ci się nie podobało i możesz tego nie tolerować... no chyba, że jesteś białym facetem i narzekasz, że Marvel znów zrobił takiego samego bohatera o tej samej nazwie, ale innej tożsamości, wtedy nie możesz, a wręcz jesteś złym człowiekiem - tyle wynika z jego słów, sprowadzonych zresztą w bardzo naciągany sposób do "faktu", że takim odbiorcom przeszkadza jedynie to, iż postać ma płeć żeńską czy inną rasę, podczas gdy temat jest o wiele bardziej rozległy, ale całą jego resztę pominął, bo fakty nie pasowały do z góry ustalonych wniosków). Innym brakiem jest bardziej profesjonalne spojrzenie na omawianą kwestię. Bo Wolk w
krzywdzący sposób podchodzi do klasycznych komiksów, nie tyle je infantylizując
bardziej, niż powinien, chociaż to też, ile wprost zniechęcając czytelników do
ich poznawania. Jego zdaniem bowiem są złe, są męczące, są… Długo by wymieniać. I, wiadomo,
gusta są różne. I wiadomo także, że zdarzają się takie dzieła, ale współcześnie mamy tak
wiele wtórnych, nijakich komiksów, które zniechęcają jeszcze bardziej, że
odradzanie jakiegokolwiek okresu wydawniczego to strzał w kolano i brak profesjonalizmu
i choćby nutki obiektywizmu (tym bardziej, że sam w opowieści często do niego nawiązuje). Podobnie, jak w sytuacji, gdy zniechęca do
czytania chronologicznie – czego zresztą sam nie zrobił, brnąc przez opowieści
wyrywkowo. Czy jego metoda jest zła? Nie. Tak też można, ale niech nie
przekonuje, że to bezsensowne i niewykonalne, że nie da się tak czytać, że nikt
nie przebrnie nawet ulubionej serii – sam tak czytałem, może z przerwami, bo
czasem nie dało się czegoś dorwać (on też nie dorwał wszystkiego, za to sporo
fajnych, acz pobocznych rzeczy niestety pominął), ale jednak i była to naprawdę
fascynująca wyprawa. Zresztą ci, którzy czytają takie rzeczy, jak „Marvel
Origins” chyba się ze mną zgodzą.
To, co bym jeszcze zmienił to całe to wprowadzenie. Bo zanim dojdziemy do właściwego tematu, autor rozpisuje się przez blisko siedemdziesiąt stron o tym, co i jak czytał, czemu coś pominął czy odpowiedziami na pytania, których nie było nawet po co zadawać, ale po prostu chciał usilnie powiedzieć coś jeszcze, jakby potencjalny czytelnik niczego subtelniejszego nie zrozumiał. Są tu sensowne rzeczy, ale jest ich niewiele i można to było skrócić i to mocno bez uszczerbku dla całej książki i jej jakości, ba, wycięcie tego odradzania staroci wyszłoby jej nawet na dobre. Poza tym autor masę spraw nadinterpretuje, doszukując się w nich często czegoś, czego tam nie ma i przecząc sam sobie, gdy np. w klasyce, którą tak poniża i nazywa wprost (w krzywdzący sposób) bardzo prostą infantylną rozrywką dla naiwnych dzieci (i to dzieci swoich czasów, bo nie współczesnych przecież) doszukuje się psychologicznych paralel. Trochę słabo wypada też to, jak narzeka na powtarzalność motywów-klisz w starszych komiksach, podczas gdy pisząc o nowych, bezczelnie kopiujących fabuły innych, nawet słowem nie zająknie się o tej wtórności, chwaląc je.
Jakieś przykłady? Tak, ale najpierw trochę szerzej w temacie, bo kolejne rzeczy, które mi zgrzytają (a powiązane z tą ostatnią kwestią) to dziwny wybór
autora odnośnie do prezentowanych komiksów. Tu znów widać prywatę, a nie profesjonalizm.
Eventy w większości pomija – albo wspomina je w kontekście czegoś innego (na końcu jest swoista chronologia wydarzeń Marvela na tle zmian zachodzących w USA i tam te zdarzenia bywają wspomniane, ale mocno powierzchownie i na dodatek tak, że Wolk pomija jakieś wydarzenie, a potem do niego odnosi...) – i skupia się tylko na dwóch: „Dark Reign” i wszystkich tych hickmanowych historiach o
inkursjach. Tyle. Jeśli pojawia się coś innego, to i tak w ich kontekście
najczęściej. Gdzie cała reszta? Gdzie tyle pięknych opowieści o Avengers? Gdzie przełomowe wątki, motywy, gdzie całe bogactwo uniwersum na tym epickim polu?
Właśnie. Tu chodzi jednak nie o to, żeby być dokładnym, a żeby zaprezentować poglądy autora i jego interpretacje,
nie komiksy. Całe „Dark Reign” to dla niego nic innego, jak parafraza dorwania
się do władzy ultraprawicowca i nawet to, że Osborn działa tam z upoważnienia
Obamy, czyli demokraty, lewicowca, mu nie przeszkadza – ba, nagina ten fakt,
jak może, byle wyszło na jego. A ja tu chciałem jednak czytania o komiksach, a
nie o prywatnych poglądach i postrzeganiu przez ich pryzmat komiksowego świata.
Fajnie, że sięga po przykład pokazujący wielką politykę w uniwersum, ale
drażni, że jedynie po jeden, choć jest tyle świetnych rzeczy („Wojna domowa”
chociażby robi coś ciekawszego pokazując dwie strony konfliktu, z których obie
zarówno mają rację, jak i się mylą, a on strasznie ją lekceważy). I że nie próbuje spojrzeć na temat szerzej. A co do Hickmana i jego opowieści, to Wolk
łyka ją tak bezkrytycznie, że nie próbuje się nawet pochylić nad jakąkolwiek analizą jej strasznej wtórności (lubię inkursje, „New Avengers”,
„Nieskończoność” czy „Tajne wojny”, naprawdę fajne są, ale jednak zerżnięte
bezlitośnie) - zawłaszcza względem DC (spokojnie, jak się można spodziewać tego, ile Marvel podkradł od konkurenta - i vice versa - w tej książce nie znajdziecie).
Dziwny jest też układ całości. Wolk zaczyna od
absolutnej klasyki, pierwszych bohaterów tworzących uniwersum, ale szybko ich porzuca w połowie tematu, pomijając większość z podwalin całego Marvela. Skupia się za to narzeczach mających jednak mniejsze znaczenie dla uniwersum, pomija masę bardzo
ważnych postaci, które były oryginalne i ciekawe, o niektórych jedynie wspomina
i to tylko negatywnie… Słabo to wypada, oj słabo. Weźmy Punishera. Świetna,
złożona postać, o której autor opowiada przez chwilę ledwie, na dodatek z
lekceważeniem, narzekając na to, że psychopatę ukazuje się tu w sympatycznym
świetle i pomijając całe bogactwo złożoności tej kreacji i tego kim jest
naprawdę – tak samo, jak i pomijając wszystkie historie o nim (jest jedna,
oczywiście dodatek do „Dark Reign”), czym pokazuje, jak bardzo zignorował wielki
wycinek historii Marvel. A przecież Puni to jednocześnie postać nie tylko mało
typowa dla głównego nurtu, więc tym bardziej warta szerszej wzmianki, jak i jedna z najciekawszych, o której motywacjach
można pisać naprawdę wiele, ukazując jak ukształtowała go nie tylko wojna, ale
i (a może przede wszystkim) nieudolność służb, niezmienna niezależnie od tego,
kto rządzi.
I takimi pominięciami naznaczone jest to wszystko. Są
całe rozdziały poświęcone tematom, które można było śmiało przedstawić na
dwóch, trzech stronach, a ginie cała reszta. Wolk na początku rozpisuje się o tym,
jak gigantyczne i różnorodne jest to uniwersum, po czym robi wszystko by
przekonać nas, że jednak jest bardzo małe, ciasne i ograniczone. Wspomina nieco
o horrorach, ale niemal w ogóle nie opowiada o bogactwie tematu, Ghost Rider
czy Blade w zasadzie tu nie istnieją (wspomina się o nich w kontekście innych rzeczy), a lata 70. wydają się boleśnie
zignorowane – nie brak komiksów z tamtych czasów, ale nie o same komiksy tu
chodzi, a zobrazowanie dekady przemian, jakie zachodziły w Marvelu, która jest tu jedynie drapnięta, choć powinno sie w nią wgryźć na całego. Jej najwyraźniejszą, acz bardzo
ubogą reprezentacją staje się przedstawienie komiksów sztuk walki, wróć, jednego
tylko tego typu komiksu, chociaż było ich więcej, a co śmieszniejsze
reprezentacja komiksu z kobiecymi postaciami w roli głównej (i z własnym tytułem),
która jest (obok kwestii rasowych) mocno reprezentatywna dla tamtego okresu,
zostaje tu ukazana jedynie przez pryzmat współczesny i zaledwie dwóch serii: „Ms.
Marvel” Wilson i „The Unbeatable Squirrl Girl” Jak to, nie ma Spider-Woman,
której przygody aż prosiły się o opisanie, jako bohaterki, która wyrosła z
cienia Pająka i pokazała, że nie jest jego kopią? Nie ma. Co z She-Hulk i jej
meta-przygodami, które łamały konwencję i wyprzedzały swoje czasy? Też nie ma
(jak zresztą o samym Hulku również nie przeczytacie prawie nic, ale za to mamy dużo o
komiksach Marvela o pielęgniarkach… - zresztą Wolk sprawia wrażenie kogoś unikającego
ciekawych postaci: Wolverine jest wspomniany tylko przy losach X-Men, Daredevil
prawie w ogóle się nie pojawia, Deadpool pozostaje zapomniany - są dwie krótkie, nic nieznaczące i nawet nie prezentujące bohatera wzmianki - a to tylko kilka
przykładów). Ann Nocenti i jej twórczość? Wspomniana gdzieś tam w tle, ale
nawet nie w kontekście konkretnych komiksów. Gdzie Gail Simone? Gdzie Louise
Simonson? Właśnie, gdzie… A śmieszne jest to wszystko dlatego, że sam autor
rozwodzi się nieraz nad tym, jak Marvel w swojej twórczości przez lata unikał
kobiet i jako bohaterek samodzielnych serii, i jako autorek komiksów, a
jednocześnie sam je sukcesywnie pomija. Mógł skupić się na zrobieniu rozdziału o ogóle kobiecego
komiksu w Marvelu, ale nie, skoncentrował się na dwóch seriach, fajnych, ale
czy aż tak reprezentatywnych? Sami sobie odpowiedzcie.
Czego jeszcze zabrakło? Właśnie jeszcze głębszego i szerszego spojrzenia, mocniejszego wniknięcia. I grafik, bo książka jest ich pozbawiona, a jednak literatura o komiksach mogłaby pokusić się o nieco ilustracji. Nie zaszkodziłby też jakiś indeks, ale to już takie uwagi na marginesie. A mamy jeszcze kwestię przekładu, którego się obawiałem i, jak się niestety okazało, słusznie. Z jednej strony samo tłumaczenie jako takie jest dobre, z drugiej… Wiedziałem, że przed tłumaczem niełatwe zadanie, bo z jednej strony masa komiksów nie wyszła po polsku, więc trzeba operować oryginalnymi nazwami, z drugiej również masa po polsku wyszła, a niektóre w kilku wydaniach. Kilka wydań, kilka tłumaczeń, a tu jeszcze czasy, kiedy mieliśmy wydawnictwo TM-Semic, które na początku nie miało pojęcia co tłumaczy a potem zdarzało się, że tłumacze nie mieli pojęcia o języku, z którego przekładają na polski (o polskim zresztą często też nie, patrząc na cuda, jakie nam serwowali), więc… A tu tłumacz doskonale zdawał sobie sprawę, co robiono kiedyś z przekładem i na czym się opierać, a co pominąć, przynajmniej w założeniu, o czym obszerniej pisze we wstępie do książki, ale w ostatecznym rozrachunku wyszło dość osobliwie i jak ogół jest ok, tak detale odnośnie samych komiksów mocno potrafią zgrzytać. Bo odpowiedzialny za polską wersję czasem twierdzi, że istnieje tylko przekład filmowy, podczas gdy są po polsku także komiksy z danymi bohaterami (najgorsze na tym polu jest to, że w odniesieniu do komiksów o X-Men posługuje się filmowym tytułem opowieści „Days of the Future Past”, chociaż nie dość, że mamy ten komiks po polsku, to jeszcze tytuł filmu został przełożony w sposób niewłaściwy), albo serwuje nam takie rzeczy, jak zamiast „Daredevil: Odrodzony” – „Daredevil: Narodzony na nowo”. Że o pomijaniu przekładów niektórych tytułów czy upartego trzymania się oryginalnych nie wspomnę, choć powinien przede wszystkim serwować nam nasze rodzime, jedyne obowiązujące tłumaczenia. Zresztą klucz do przekładu jest dla mnie niejasny, bo poza tym, że królują oryginalne tytuły (nawet w przypadku książek - przynajmniej tych o komiksach, bo inne są przełożone), czasem mamy tu stosowanie przekładu własnego autora do rzeczy po polsku nie wydanych (i to nie tak, że jedynie wspomni jak powinno to brzmieć w rodzimej mowie, a sukcesywnie ich używa), czasem własne tłumaczenia stosuje do rzeczy posiadających już polską wersję (tu za przykład niech posłuży historia „Spider-Man No More”, która w tej książce nosi tytuł „Koniec Spider-Mana”, chociaż mamy dwa polskie tłumaczenia: w wersji z WKKM jako „Nigdy więcej Spider-Mana” oraz w wersji SBM / Origins jako „Koniec ze Spider-Manem”…) i nic sobie z tego nie robi.
Efekt tego wszystkiego, co napisałem powyżej jest taki, że dostajemy książkę, która jest nie najgorzej napisana i miewa niezłe momenty (chyba najlepszym jest prezentacja nie tylko filmów sprzed powstania MCU, ale i wszelkich planów i zapowiedzi, które nie doszły do skutku - brakuje mi w tym jednak wspomnienia choćby związku Franka Millera z pierwszymi próbami nakręcenia przygód Daredevila), acz zawodząca zupełnie, jako rzecz, którą miała być: prezentacją bogatego uniwersum, przewodnikiem po nim i kompendium wiedzy, jak jest zachwalane na czwartej stronie okładki. Momentami potrafi wciągnąć i zaciekawić, ale są to momenty nieliczne: częściej zwyczajnie nieźle wkurza. Jako prywata można rzecz kolokwialnie, że jest spoko (potwierdza to rodzaj posłowia, gdzie wspomina o rodzinnym czytaniu komiksów z żoną i synem, bo fajnie to wypada, ale nie oferuje nic do poruszanego tematu), jako książka z reporterskim zacięciem niestety sie nie sprawdza. Przeczytać można, ba, paru laików może rozwinie swoją wiedzę o komiksach, ale starym wyjadaczom tego chleba jest to rzecz zbędna, bo wszystko to w zasadzie już wiedzą, a jak nie, w internecie znajdą bez trudu i o wiele więcej. Chyba, że po prostu lubią poczytać o tym, co już znają i znaleźć przy okazji kilka nielicznych ciekawostek, które ich ominęły (ja znalazłem - dosłownie parę, ale jednak). Choć oni jednocześnie zobaczą wszystkie te niedociągnięcia, błędy i wpadki i nie raz zazgrzytają zębami.
Komentarze
Prześlij komentarz