Amazing Spider-Man #2: Nowa złowieszczość – Zeb Wells, Ed McGuinness, Daniel Kibblesmith, David Lopez, Jeff Loveness, Marcos Martin, Todd Nauck, Dan Slott, John Romita Jr.
KOLEJNY
JUBILEUSZ
Nowy tom „Amazing Spider-Mana” to tylko trzy
zeszyty, ale grubość została zachowana. Dlaczego? A no bo, chociaż Egmont tego
nie zaznaczył, nie podkreślił ani nawet nie wspomniał, otwierający ten album
zeszyt #6 to jednocześnie #900 numer „ASM” i stąd nie dość, że jest dużo
grubszy, to jeszcze oferuje parę dodatków (te jednak przerzucono na koniec
albumu). Fakt, że jubileusz ten zbiegł się z obchodami sześćdziesiątej rocznicy
powstania przyjaznego pajęczaka z sąsiedztwa, też niemal został zignorowany –
ot rzucono nam po prostu wszystko to, jak kolejną, niewyróżniającą się część,
wspominając o tym ostatnim gdzieś na końcu. Może i dobrze, bo niestety, ale nie
jest to jakiś super tom. Poziom poprzedniego, czyli niezły, ale nic
szczególnego. Przeczytać jednak można, bo to wciąż lepsze od tego, co serwował
nam Spencer (i od „Beyond” także), ale do naprawdę dobrego Pajęczaka jednak
temu wszystkiemu daleko.
Fabuła w sumie jest bardzo prosta. Peter świętuje
urodziny, ale jak zwykle jego szczęście daje o sobie znać i nagle na imprezkę,
dosłownie, wbija się J. Jonah Jameson z mackami Doc Ocka. Okazuje się, że
doktorka ktoś uprowadził i Pajączek musi ruszyć mu na ratunek. A tymczasem wróg porywa bliskich Petera z jednym tylko zamiarem, dowiedzieć się, kim
jest Spider-Man. Gdy Peter staje do walki z adaptoidem, który posiadł moce
całej Złowieszczej Szóstki, jego rodzina i znajomi starają się przetrwać…
Pisałem, że ten tom się nie wyróżnia, ale to nie do
końca prawda. Poprzedni tom był cały na serio, ten nagle atakuje nas mocną
dawką ekspresyjnego humoru i to może trochę zgrzytać, choć nadal to nie
żenujące dowcipy Spencera i infantylność jego „poczucia humoru”. Poza tym sam
ten zeszyt sprawia wrażenie wziętego znikąd, po prostu nagle wróg (tak, tak, wiem, że był na koniec ostatniego tomu, ale tu tak jakoś znikąd i tak), nagle
urodziny, żadnego wstępu, żadnego pociągnięcia dalej tego, co było ostatnio… Abstrahując
od tego, jak na jubileusz, dzieje się tu wszystko zbyt lekko i zbyt swobodnie.
A przede wszystkim ze zbyt małym znaczeniem. Czyta się to dobrze, chwała Bogu,
że Wells darował nam nadmiar dialogów, bo te sporo by zepsuły, ale całą swoją
fabułę oparł na zgranych motywach. Nie ma tu nic oryginalnego, historia co
chwila wraca do przeszłości i czerpie z niej pełnymi garściami, to z klasyki,
to z nowszych rzeczy. Za mało tu powagi, akcja, choć dynamiczna nie porywa,
wątek romantyczny raczej nuży niż emocjonuje, a co gorsza dostał naprawdę
niewiele miejsca. Co gorsza, bo nawet jeśli do końca do mnie nie trafia w tym
układzie, nadal mógł być najlepszym, co zeszyt ma do zaoferowania.
Czytając ten zeszyt, szybko dochodzi się do
wniosku, że wrzucenie w treść urodzin Petera – nie pierwszy zresztą raz, z tym,
że przed laty J. Michael Straczynski w zeszycie #500 pokazał, jak należało to
zrobić – nie wystarczy, by rzecz była jubileuszowa. Tak samo, jak połączenie
mocy sześciu najważniejszych (no prawie) wrogów w jedno (i to Bane’o-podobne
coś) czy wcielenie, choć na chwilę, Pajęczaka w szeregi Złowieszczej Szóstki
(tu lepiej sięgnąć po „Ultimte Six” Bendisa). Czyta się to lekko i to tyle. Ten
zeszyt lepiej by się sprawdził, jako kolejny regularny numer a już na pewno jako annual, niż rzecz do
celebracji tak ważnej rocznicy, bo zabrakło w nim mocy, co widać na tle pozostałych
numerów, które wracają na właściwie tory, można by powiedzieć i całkiem nieźle
lecą dalej, fajnie wchodząc w to, co obyczajowe i emocjonalne.
A co do tej wspomnianej mocy, której zabrakło,
zabrakło jej też graficznie. Ed McGuinness zrobił tu jedne z najlepszych
rysunków w swojej karierze (ale to zasługa przede wszystkim koloru), nadal
jednak dla mnie są one za cartoonowe, zbyt ekspresyjne w scenach
humorystycznych i lekkie. Do tej opowieści pasują, nie mam co do tego wątpliwości,
ale znów chciałbym w takim numerze jak ten, czegoś niezwykłego. Czegoś, co
zapadłoby mi w pamięć. O niebo lepiej jest, kiedy to Romita Jr. łapie za
ołówek, chociaż coraz częściej widać, że mu się nie chciało (spójrzcie tylko na
Kravena na okładce), a i on nie zrobił nic takiego, przez co numer zapadłby mi
w pamięć.
A i tak jakoś najbardziej mi żal, że ta jubileuszowa
strona tomu została zapomniana, choć to jubileusz bardzo przeciętny. Obchody
60-lecia, obchody 900. numeru, a bez tortu, bez fajerwerków. Mogło być
zdecydowanie lepiej, bo to chyba najsłabszy z takich jubileuszowych numerów,
choć patrząc na współczesne komiksy mogło być też gorzej. Ja mam tylko
nadzieję, że tysięczny „Amazing” będzie stał jednak na wyższym poziomie. I że
szybko doczekamy kolejnych tomów Wellsa, bo Egmont pierwsze dwa rzucił od razu,
a o trzecim, łączącym się w pewien sposób z wydanym właśnie „Sądnym dniem”, na
razie cicho sza. I wiem, Wells jeszcze tak popsuje ten swój run, że szkoda
będzie go czytać, ale co tam, jako fan i komplecista, chcę go mieć na półce.
Komentarze
Prześlij komentarz