Shinear: Dzień połamanych skrzydeł – Bartosz „Marian” Ślesińki, Maciej „Simson” Simiński

SHINEAR: KOMIKS ZMARNOWANYCH SZANS

 

Wracając do moich produktowych wspominek, sięgam dziś po tytuł, który do jego autorów nie pasował i nie wyszedł im też tak dobrze, jak inne rzeczy, nad którymi pracowali, ale miał klimacik, który pasuje do zbliżającego się Halloween, więc... Marian i Simson, robiąc sobie przerwę od „Opowieści ma sygnale”, postanowili trochę poeksperymentować. Z treścią, ze stylem, z tym, co i jak dotąd robili. No i wynikiem tych eksperymentów był „Shinear” – dłuższa, podzielona na podcinki opowieść, która mimo intrygującego pomysłu, okazała się sporym zawodem. Najbardziej rozczarowała nowa kreska i wizualne eksperymenty. Ale fabularnie też jakoś to nie porywało.

 

Główny bohater mieszka ze swoją dziewczyną w starym domostwie. W dniu, kiedy zaczyna się wszystko, wybiera się na spacer z psem, ale nie wie, jak ta „wyprawa” się dla niego skończy. Gdy on idzie, jego dziewczyna, Julia, dostaje tajemniczy telefon, po którym wypowiada jeszcze bardziej tajemnicze słowa i… Coś się dzieje, zrywa się wiatr, mężczyzna wraca, ale zastaje jedynie zniszczony dom, a także tajemniczego osobnika – ni to stworzenie, ni machinę. Ocalony przez pewnego człowieka, zaczyna odkrywać, co się naprawdę stało…

 

Kolejny przykład, że gdy produktywni próbowali być nieco inni, gonić Zachód i iść w takie fantastyczne klimaty, nie za bardzo im to szło. Mieliśmy twórców, którym wyszło, jak np. Weatherspoonowi, ale oni przyszli już do magazynu z takim contentem, na dodatek ukształtowanym już. A tu były eksperymenty i jak to z eksperymentami bywa, nie zawsze udane. Śledziowi nie wyszedł „Gudrun”, Marianowi i Simsonowi nie udał się „Shinear”. Bywa.

 


Ta historia to takie połączenie przygodówki, SF, clockworkpunku i horroru / dark fantasy. Tylko, ze znów jakieś takie to nijakie, sztywne w kwestii dialogów – plus, że nie ma ich tak dużo – z fabułą przewidywalną i zaludnioną postaciami, które jakoś mnie nie przekonały, a i za wiele życia w sobie nie miały. Nie poczułem tego, nie poczułem ich losów, nie wciągnęła mnie ta historia, a na sam koniec miałem wrażenie, jakby jej nie dokończyli – albo dokończyli na siłę, bez większego pomysłu. Czegoś mi w tym finale zabrakło, jak zabrakło mi w całości elementu, który pozwoliłby mi pamiętać o tej historii na dłużej.

 


Do tego rysunki… No to już się zapamiętało, bo fajny styl rysownik porzucił na rzecz kanciastą, z dziwnymi proporcjami, z czasem kiepsko przedstawionymi rzeczami, jakby zgubiła się czytelność. Szkoda. Acz wspomnieć wypadało, bo eksperyment nawet z założenia ciekawy, acz ginący w cieniu wrażenie, jakby wszystko zrobione zostało na siłę, dla pokazania, że jednak potrafią ci twórcy pójść w coś innego, a wyszło… No można by zaśpiewać Nic się nie stało, ale stało się, bo od tej pory Simson jeszcze bardziej niszczył swój styl, szedł w kanciaste i w ogóle odcinał się od wszystkiego, co tak fajnie mu wychodziło, a Marian… No cóż, kolejne pisane przez niego komiksy już tak dobre, jak na początku nigdy nie były. 

Komentarze