Plastic Little – Satoshi Urushihara

PLASTIKOWA KRUSZYNKA

 

Chociaż sama ta manga to nic niezwykłego, prosta, pretekstowa robota służąca ukazaniu erotyki – ale jakiemu ukazani, bo Urushihara rysować potrafił i to jak – jej polskie wydanie, które na rynku pojawiło się równo ćwierć wieku temu, było pewnym wydarzeniem. Eksperymentem w zasadzie, by wydać mangę jak najlepiej i najbliżej oryginałowi. Czy to był tytuł zasługujący na takie wyróżnienie? Nie, wydawca miał wtedy bardziej zasługujące na taką edycję tytuły, ale z drugiej strony rozumiem po części ten zamysł: szukano czegoś do przetestowania, jakiejś jednotomówki, ale jednocześnie kultowej i czymś się wyróżniającej (tu graficznie, a zwłaszcza wykonaniem… oczu), do tego nadającej się do w miarę taniego wydania, a „Plastic Little” te założenia spełniało.  I tak to się zaczęło, projekt się przyjął, dzięki czemu potem dostaliśmy chociażby „The Ghost in the Shell”, a sam komiks, no cóż, przeciętniak, ale za to bardzo ładnie narysowany.

 

„Plastic Little” traktuje o załodze statku Chacha-Maru, jednostki zajmującej się polowaniem na rzadkie okazy zwierząt żyjących w tzw. chmuromorzu. Główną bohaterką jest nastoletnia Tiito, dziewczyna, która kapitanem statku została po tym, jak straciła ojca, który też zajmował się tym samym. No i z załogą, która jest dla niej jak rodzina – w tym z zakochanym w niej Nicholu, chłopaku romantycznym, ale mającym pecha ciągle natrafiać na Tiitę, kiedy ta ma to i owo na wierzchu, co dla niego kończy się solidną utratą krwi – ima się różnych wyzwań, czasem mniej, a czasem bardziej niebezpiecznych dla wszystkich.

 

Rok 2000 to, chociaż wydawnictwo JPF istniało już na polskim rynku od czterech lat, nadal czas, kiedy rynek mangowy był w zasadzie w powijakach. Japonica Polnica Fantastica wydawała wtedy już parę hitów („Sailor Moon”, „Akira”, „Oh My Goddess!”, „Dr. Slump”, „X”, „Neon Genesis Evangelion”), a najbliższych miesiącach miało wypuścić kolejne („Pokemon Adventures”, „Dragon Ball”), ale to wciąż sprawiało wrażenie eksperymentowania z samym wydawaniem. Bo mieliśmy typowe mangi, układ od prawej do lewej, standardowe tomiki, mieliśmy tomiki z układem od lewej do prawej, mieliśmy oryginalne tomy dzielone na pół i wydawane w cienkich albumach czy nawet rozdziały publikowane w formie zeszytów, że wymienię tylko najważniejsze. Istniało też wydawnictwo Waneko, które dopiero pojawiło się na rynku, ale ono miało wtedy bardzo ubogą ofertę (łącznie trzy tytuły) i wydania w jeszcze innej formie: mniejszych tomików, czasem dzielonych, czasem nie, bez obwoluty, ale często ze skrzydełkami). No i wtedy pojawiło się „Plastic Little”.

 

Inicjatywa specyficzna, nawet ryzykowna, ale ciekawa – nazwano ją „JPF Deluxe”, całkiem trafnie. Tomik o powiększonym formacie, obwoluta, zachowane kolorowe strony, grubszy papier, do tego dodatki w postaci pocztówek i książeczki z tłumaczeniem onomatopei. Tak, mangę tak zbliżono do oryginału, że zostawiono w niej japońskie onomatopeje, które zaserwowano nam w oddzielnej broszurce. Dziwne? A no. Zbędne? Też. Można to było lepiej rozwiązać? Można, na szczęście potem, choćby w „The Ghost in the Shell” zarzucono ten pomysł, a wszelkie tłumaczenia rzeczy zostawionych w oryginale dawano w formie przypisów. Poza tym seria „Deluxe” nie była dostępna w szerokiej sprzedaży – żeby kupić tomik, swoją drogą wszystkie, łącznie ze wznowieniami, były numerowane, trzeba było go zamówić (dlatego jak zobaczycie na okładce mamy cenę zarówno tomiku, jak i kosztów wysyłki, wtedy ustalonych na 2 zł) i potem czekać, aż poczta polska łaskawie dostarczy paczkę, a z nią to nigdy nie było tak dobrze, że wszystko bez problemów. No ale dobra, koniec wspominek. Przyjrzyjmy się samej opowieści.

 

Więc tak, sama opowieść nie jest jakaś zła, to po prostu historia, która ma pokazać popis wyobraźni autora. Chmury, statki, akcję, niezwykłe stworzenia i solidną dawkę roznegliżowanych dziewczyn. I wszystko, co się dzieje, jest pretekstem by ukazać to, co widzimy na stronach. Wielki statek, jego załoga – ludzie w większości i maksymalnie upiększeń – i dużo erotyki, bo nawet tam, gdzie nie ma stricte nagości, bohaterki są tak seksowne, jak to się tylko dało. Jeśli chodzi o treść, to całość była pisana z myślą o anime, a poszczególne rozdziały to w zasadzie krótkie, zamknięte historyjki, choć z tymi samymi bohaterami, zwykle koncentrujące się na danej postaci i jej problemach. O dziwo tej erotyki nie jest wcale tak dużo, jak można by się obawiać / oczekiwać (niepotrzebne skreślić), manga ma też akcję, czasem iście dramatyczną, choć sztampową, ma nieco romantycznych wątków i… To wszystko w zasadzie do niczego nie prowadzi, nawet jeśli finał daje pewne katharsis jednej z postaci, nie wyjaśnia też za wiele – acz mamy rozdział tłumaczący nieco jak działa ten świat puszczony w środku – ale i tak chodzi o to, żeby popisać się graficznie. No i Urushihara się popisuje.

 

Zanim przejdę dalej, powiedzcie mi, co jako pierwsze przychodzi Wam do głowy, gdy myślcie o mandze albo anime? Jaka cecha charakterystyczna? Wielkie oczy, nie? I właśnie na oczach skupia się Urushihara (no i trochę włosach). A oczy to wielkie, pełne detali, drobiazgów. Jak płaczą, to to też jest dopracowane w najdrobniejszych szczegółach. Ogólnie manga jest bardzo fajnie rysowana, chociaż tła ograniczone są do minimum, kolorowe strony wypadają o niebo lepiej, niż okładka, a całość naprawdę wpada w oko, chociaż ma też specyfikę, którą lubić jednak trzeba. I na tym polu wolę to od anime, które powstawało jednocześnie z mangą, z tą samą ekipą nad nim pracującą. Do tego mamy dobre, wspominane już, wydanie, które jednak jednocześnie idealne nie jest, bo korekta się nie popisała, czcionka jest dość specyficzna, a tekst nie zawsze dobrze dopasowany jest do dymków, ale to drobiazg. Kto sięgnie po „Plastic Little” (swoją drogą o co chodzi w tytule, nie wiadomo, ale to w mangach się zdarza), zrobi to dla rysunków i klimatu typowego dla lat 90., którego w japońskich komiksach dziś brakuje, a który do mnie przemawia. I sięgnąć można, mimo swojej pretekstowości to i tak manga nieco lepsza, niż większość współczesnych megahitów, ale nie jest to tytuł, który znać trzeba.

Komentarze