KOMIKSOWE
ARCHIWUM
„Z archiwum X” to wielki międzynarodowy hit, który zmienił oblicze seriali telewizyjnych, utrwalając tylko rewolucję,
jaką kilka lat wcześniej w tym medium wywołało choćby „Miasteczko Twin Peaks”. Okej, tych rewolucyjnych rzeczy było sporo, a przygody Muldera i Scully pełnymi garściami czerpały z mnóstwa różnych wcześniej znanych serii, ale nadal nie zmienia to faktu ich wyjątkowości, znaczenia i siły oddziaływania. Nic
więc dziwnego, że wkrótce powstały książki, filmy, nawet gry, a także komiksy.
I sporo z nich wyszło na polskim rynku, w tym zapomniana już, choć absolutnie
niesłusznie seria komiksowa z lat 90., która wciąż ma do zaoferowania całkiem
sporo zarówno fanom „X-Files”, jak i miłośnikom horrorów i fantastyki. A ja wracam akurat do tych numerów ze względu na zawartą w nich świąteczną opowieść (swoją droga to właśnie ona w oryginale była pierwszym, otwierającym tę serię numerem), choć przyznaję, to pierwsza, długa historia jest tu główną atrakcją i jednocześnie opowieścią, którą z tej serii wspominam chyba najlepiej.
Rok 1908. W Syberii dochodzi do zdarzenia, które
świat będzie znał potem jako katastrofę meteorytu tunguskiego. Nikt jednak nie
ma pojęcia, co rzeczywiście się wówczas wydarzyło.
Rok 1994. W miejscu katastrofy badacze odkrywają
coś znajdującego się pod ziemią. Rok później jeden z nich ginie w wypadku
samochodowym w Meksyku, a jego kości nieoczekiwanie okazują się liczyć 15 000
lat. Sprawę zaczynają badać Mulder i Scully, którzy znów znajdą się w samym
środku iście zabójczych problemów…
Komiks to ciężkie medium dla opowieści grozy. Nie
potrafi zaskoczyć, nie potrafi przestraszyć - wyjątki, którym się to udało, jak
np. „Domu” Katsuhiro Otomo, tylko potwierdzają tę zasadę. A one zrobiły to gawędą w stylu miejskiej legendy i genialnym obrazem, a niewiele komiksów może pozwolić sobie na takie grafiki, jak u Otomo. Za to, na całe
szczęście, twórcom komiksowej wersji „Z archiwum X z lat 90. XX wieku w pewien
sposób udało się dokonać niemożliwego: przenieść część klimatu niezwykłego
serialu na kartki komiksu. I to lepiej nawet, niż artystom, którzy zaserwowali
nam dziesiąty i jedenasty sezon w formie opowieści graficznych. Wszystko dzięki
udanej szacie graficznej, całkiem realistycznej, choć uproszczonej, która z
miejsca wpada w oko, a także tym pięknie malowanym okładkom. Ilustracje co
prawda mogłyby być lepsze i bardziej mroczne, ale o dziwo i tak dają radę i to
się ceni.
Ale i fabuła przecież też jest niczego sobie. Ciekawa,
dynamiczna (czasem jednak aż za bardzo, ale rozumiem, ograniczenia objętości
zrobiły tu swoje) i nawet zaskakująca. Jej siłą jest jej oldschoolowość,
oparcie na motywach znanych z serialu i skupienie się na spiskach i
tajemniczych wydarzeniach. Przyznam szczerze, że zarówno „Firebird”, jak i
drugą historię, krótki zimowy epizod z duchami, chętnie ujrzałbym jako odcinki
serialu. Jest w nich bowiem i coś z mitologicznych fabuł serialu, a także tzw.
„monster-of-the-week”, niezobowiązujących epizodach zamkniętych w ramach
własnych fabuł.
Jednak spory minus to polskie wydanie, pozbawione
np. tłumaczeń napisów co do czasu i miejsca akcji czy tradycyjny, niskiej
jakości papier i druk. Że już o drukowaniu na jednej kartce stron, które
powinny ze sobą sąsiadować, by tworzyć rozkładówkę nie wspomnę. Nie zmienia to
jednak faktu, że absolutnie warto sięgnąć po te zeszyty i zanurzyć się w świat
tajemnic i grozy z czasów, kiedy wielkie spiski „Archiwum” nie były jeszcze
wiecznie odwracaną autoparodią.
Komentarze
Prześlij komentarz