KAMYKOWE
„TOY STORY”
„Kamyczki” to taka rzecz, po którą prędzej czy
później pewnie bym sięgnął, bo w końcu Karola KRL-a Kalinowskiego lubię i cenię
od momentu jego debiutu we wczesnych latach dwutysięcznych na łamach
„Produktu”. To, co jednak przede wszystkim przekonało mnie do niniejszego albumu
to polecajka w nowym „Produkcie” właśnie, gdzie Śledziu, jeden z
najważniejszych polskich komikisarzy, o epilogu tej historii wypowiadał się,
jako o „cholernie wzruszającym”. Więc sięgnąłem, przeczytałem, czy trzepnęło mnie
w tym finale tak bardzo? No nie, ale komiks, jak wszystko KRL-a, uważam za całkiem przyjemny, acz nie wybijający się na tle dziecięcych historii.
Historia, jak tytuł wskazuje, opowiada o
kamyczkach. Głównym bohaterem jest bezimienny jeszcze kamyczek, który trafia do
kolekcji pewnego człowieka. Od tego wszystko się zaczyna. Spotyka tu inne, dość
pospolite, ale czasem jakże przekonane o swej wyjątkowości, wręcz o byciu diamentem
np., ale to, co go interesuje najbardziej, to skąd się tu właściwie wziął i w
jakim celu. Kiedy pojawia się szansa na poznanie odpowiedzi na wszystkie te
pytania, nasz bohater będzie musiał wyruszyć z misją, której celem będzie
przeszklona szafka. Co jednak będzie czekało na niego zarówno u celu, jak i w
trakcie tej niełatwej wyprawy?
Kalinowski wziął i zrobił kolejny komiks dla
dzieciaków, ale jednocześnie zagrał nim na sentymencie dziadersów takich, jak
ja. „Kamyczki” to takie „Toy Story”, ale z kamieniami zamiast zabawek,
pixarowe, disnejowskie, ale mające w sobie ten nostalgiczny pierwiastek dla
tych, którzy sami za dzieciaka zbierali kamienie. Dla mojego pokolenia,
pokolenia ludzi, których szczenięce lata przypadały na okres mody na dinozaury,
to nie było nic niezwykłego. Sam miałem sporo kamyków dość niezwykłego wyglądu
– od takich powstałych po uderzeniu pioruna, po takie z odciskami amonitów – a
i związanych z nimi różnych ciekawych sytuacji mógłbym parę przytoczyć, ale to
nie miejsce i nie czas. Tak więc mi, dzieciakowi, który miał trochę tych
kamieni, który przez pewien czas nawet kupował wydawane wtedy pismo z
dołączonymi do niego minerałami i kamieniami szlachetnymi, fajnie zagrało tu
parę rzeczy, choć nie pogardziłbym, żeby to była rzecz poważniejsza, bardziej
dla dorosłych i z mniej typową fabułą, mniej oczywistą i bardziej nasyconą jakimkolwiek charakterem.
Nie jest to zatem album na miarę „Łaumy” czy „Kościska”, bo mam wrażenie, że im bardziej rozwija się twórczość KRL-a (czy, jak kto woli KaeReLa), a on sam staje się starszy, tym upraszcza wszystko i łagodzi. Owszem, jest tu to przełamanie na koniec, mocniejszy akcent, więcej emocji, acz nie powiem, żeby było to niespodziewane. A tym bardziej jakoś mi to nie poruszyło za wiele w serduchu, w głowie, choć powinno. Nadal jednak jest to przyjemne, nadal nieźle się czyta, ale wrażenie robi już o wiele mniejsze, jakby Karol się wypalił a może zmęczył materiałem. Kto wie. Może i tak było, ale nadal jednak niezła to rzecz.
Graficznie „Kamyczki” są z jednej strony zdecydowanie prostsze niż „Łauma” czy „Kościsko”, na dodatek w odróżnieniu od nich tym razem zaserwowane w pełnym kolorze, z drugiej jakoś tak mało charakterystyczne, jak na Kalinowskiego. Na pierwszy rzut oka ciężko powiedzieć, że to w ogóle jego prace. Są dość typowe dla współczesnego komiksu dziecięcego, uproszczone, ze zminimalizowanymi tłami i cartoonowością mocniejszą, niż w innych dziełach KRLa. Dzieciakom na pewno się to spodoba, dorosłym, a do nich przecież ten komiks jest kierowany, już raczej mniej. Całość jednak dobrze ze sobą współgra i ogół wypada po prostu nieźle. Sympatyczna rzecz z sympatycznymi bohaterami, miła, lekka i przyjemna. Choć Kalinowskiego stać na więcej.
Komentarze
Prześlij komentarz