Straż! Straż! – Terry Pratchett

NA STRAŻY PRAWA I PORZĄDKU

 

„Straż! Straż!”. Czyli pierwsza książka Pratchetta, którą kupiłem. To było długie lata temu, na rynku startowała wtedy pierwsza kolekcja Świata Dysku, czterdzieści dwa tomy w twardej oprawie (niektóre powieści podzielono na dwa tomy, inne pominięto – potem wyszła druga, lepsza pod względem edytorskim kolekcja, ale to już temat na inną okazję) i w ogóle. pierwszy kosztował grosze, więc się skusiłem, ale na półce przeleżał aż do teraz. W końcu jednak się doczekał. Byłem go ciekaw, bo podobno jedna z najlepszych części, tyle ochów i achów. Ale jakoś aż tak nie trzepnęło. Dobra książka, acz podobna do tego, co już było choćby w „Trzech wiedźmach”.

 

Głównym bohaterem powieści jest Marchewa, nadzwyczaj wyrośnięty krasnolud, który krasnoludem wcale nie jest. Krzepę ma, ze wszystkim sobie poradzi, może nie za bardzo kuma, jak działa ten świat, ale serce ma po właściwej stronie. Rzecz w tym, że krasnoludem wcale nie jest, jego rodzice znaleźli go pośród tego, co zostało z napadniętego wozu, wychowali, a teraz chcą wysłać go w świat, żeby zmężniał. Cel jest prosty: Marchewa ma zostać członkiem Straży Miejskiej, strzec prawa i porządku i w ogóle. Problem w tym, że on chce prawa przestrzegać, a Straż to w zasadzie taka zbędna instytucja, unikająca problemów, daleka od przestrzegania przepisów, z szefem, który w zasadzie nie trzeźwieje. Tu trafia się za karę, w Ankh-Morpork zresztą rządzą inne prawa, a gość przetrzegający przepisów nie jest nikomu potrzebny.

I wtedy pojawia się problem. Oto bowiem pewne tajne stowarzyszenie chce swoistej zmiany władzy w mieście. Uważa, że powinien tu wrócić jakiś poruczony gdzieś, uważany za martwego dziedzic tronu, który zmieniłby wszystko, czyli zrobił im dobrze. A jak wiadomo, taki dziedzic pojawia się w tedy, kiedy są wielkie problemy, dlatego oni takie problemy wywołać zamierzają. I zaczynają przywoływać smoka, który zabija ludzi i staje się przyczyną śledztwa Straży. A dokąd ono ich doprowadzi?

 

Najdłuższa z dotychczasowych części „Świata Dysku” i podobno jedna z najlepszych, ale nie dla mnie. Spoko książka, fajnie i szybko wchodząca, ale nie jakaś nadzwyczajna. Prosta, oczywista, ma świetne momenty, ma też sporo takiej zwyczajności, jakbym czytał po prostu jakąś lekką fantastykę dowolnego niezłego autora. Mniej tu jest humoru, a może mniej takiego, który by mocniej śmieszył, jednocześnie jednak nie brakuje tu dobrych żartów, fajnej satyry i konkretnych, celnych porównań. Podobnie, jak popkulturowych odniesień, szczególnie do kina sensacyjnego i fantasy - tej heroic, jak i tolkienowskiej. Całość stawia jednak bardziej na akcję, ale taką stateczną. I rozpisaną w sposób, który na myśl przywodzi brak większego pomysłu i ciągłe wrzucanie kolejnych wydarzeń, jak leci, byle pchnąć akcję do przodu. Wszystko dzieje się w dość ograniczonej przestrzeni, Marchewa, choć główny bohater, zdaje się być cały czas na dalszym planie. Czytając to, nawet we fragmentach stricte o nim miałem wrażenie, jakby bardziej rzecz opowiadała o ludziach opowiadających o Marchewie, niż mówiła o nim samym.

 

Ale niezmiennie fajnie było, szczególnie pod koniec, gdzie akcja, gdzie widowiskowo i gdzie konkretnie. Może trochę szkoda, że Pratchett zamiast zrobić z tego wszystkiego zagadkę i powoli rozwiązywać tajemnicę tego, co się dzieje, najpierw daje nam rozwiązanie, a potem śledztwo (okej, wiem czemu, wiem o co mu chodziło, ale nie zagrało to dla mnie, jak należy i nie zaskoczyło nic z tego, co powinno zaskoczyć, bo właśnie przez te wszystkie zabiegi wyszło jeszcze w bardziej oczywisty sposób). Zabawa jednak była przyjemna, dobrze napisana i nierozczarowująca. I choć spodziewałem się czegoś więcej, a nie po prostu jeszcze jednej dawki tego samego schematu – choć tego też się spodziewałem, bo Pratchett zawsze idzie w podobne historie – nie żałuję i lecę z serią dalej.

Komentarze