Amazing Spider-Man: Return of the Black Cat – J.M. DeMatteis, Marc Guggenheim, Joe Kelly, Marco Checchetto, Mike McKone, Luke Ross, Val Semeiks
No to po chwilowej przerwie na omówienie aktualnie wydanych po polsku Pająków wracam do dalszego omawiania tego, co po polsku nie wyszło. A ten kolejny „Amazing Spider-Man” to nic innego, jak jeszcze jeden zbiór
mniej lub bardziej udanych historii z Pajęczakiem. Bardzo nierówny, w zasadzie
znów niewiele wnosi do historii bohatera, ale ma do zaoferowania pewne udane
zeszyty. I powoli prowadzi nas do epickiej fabuły, jaką będzie „Gauntlet”.
Na początek czeka nas powrót do wysokiej jakości, a
w życiu Petera zaczyna się dziać. Ba, to chyba najbardziej skomplikowany
wieczór w życiu Spidera. Nie dość, że kłótnia z Michelle przybiera
katastrofalne rozmiary to na dodatek zjawiają się Norah i MJ, co zaczyna psuć
atmosferę jeszcze bardziej. Na dodatek w życiu Pająka znów pojawia się Black Cat
i...
Muszę powiedzieć, że z opowieści z tego okresu dawno nie czytałem tak dobrego
„Spider-Mana”. Nie żeby była to wielka historia, ale czytało się ją znakomicie,
poprawiła mi humor, zaintrygowała... I czegóż więcej chcieć po ostatnim
przynudzaniu? Szkoda, że zaraz potem okazuje się, że, ci sami twórcy
zaprezentowali po prostu porcję nudy, której nie uratował nawet finał. Epilog
miał zaskoczyć i zaciekawić, a przyjąłem go ze wzruszeniem ramionami. Choć fani
zdecydowanie powinni go przeczytać.
W kolejnej opowieści zaczyna się powrót do
przeszłości, czyli… „Sagi Klonów”.
W swoim życiu Spider nie ma chili wytchnienia.
Ledwie uporał się z Diablo, a tu w redakcji zjawia się postać, która bierze go
za jego dawnego klona, Bena, i obwiniając za śmierć swej rodziny, poprzysięga
zemstę... A to ledwie początek, bo wkrótce „Clone Saga” powraca całą gębą,
kiedy na scenie pojawia się dawno nieobecny klon Petera, seryjny morderca
Kaine, który ma nadzieję, że niejaki Raptor pomoże mu wyleczyć się z
degeneracji komórek. Ten tymczasem chce się mścić na Peterze. A wszystko przeplata
się z wydarzeniami z przeszłości…
Trzy zeszyty składające się na tą historię, choć całkiem niezłe, sprawiły, że jeszcze mocniej zatęskniłem za erą Straczynskiego. Tam przynajmniej wszystko było spójne, rewelacyjne, jeśli chodzi o dialogi, znakomicie narysowane. „Brand New Day” zamiast być taki cały czas, miewa jedynie przebłyski tej inwencji, jaka za duetu Straczynski/Romita Jr. była codziennością. Brak jednego, głównego scenarzysty sprawia, że każdy dodaje coś od siebie, miesza wiele wątków i zmienia cechy bohaterów.
To, że twórcy sięgają tu do niesławnej, choć przez mnie lubianej, „Clone Sagi” to nic złego, chociaż tego wracania do niej było już za dużo. Poza tym, choć nie
robią tego w odkrywczy sposób, muszę przyznać, że te zeszyty czytało się nieźle.
Nieźle też na niego patrzyło, choć rysunki jak zawsze wtedy to czysto
rzemieślnicza, zachowawcza robota. Fabularnie wiele rzeczy jest zbędnych (jak
choćby retrospekcje – twórcy chcieli przywrócić Bena bez przywracania go, więc
coś musieli wymyślić), a całość to nic innego, jak zajęcie czymś miejsca w
ramach przygotowania na kolejne wolty (całkiem nieźle wykorzystana potem przez
Kelly'ego w „Grim Hunt"), na którą się czeka i czeka...
... i czeka, bo potem jest niestety bardzo, bardzo słabo. W finałowym
zeszycie albumu Deadpool dostaje zlecenie na Spider-Mana. Zaczyna się pojedynek
obu bohaterów… głównie na bezsensowne żarty...
Pamiętam, jak czytałem to po raz pierwszy, a był to mój pierwszy kontakt z Najemnikiem z Nawijką i jak pomyślałem wtedy, ze Deadpool to taka jakby popłuczyna po Lobo. I
Hitmanie. I Punisherze. Właściwie po wszelkich najemnikach, którzy lubią dobrze
się rozerwać w wolnej chwili. I to mi zostało. Jego starcie ze Spiderem zaś okazuje się przeciętnym
komiksem, który byłby całkiem beznadziejny, gdyby nie stanowił prologu go „The
Gauntlet”, i nie wprowadzał pobocznie wielu istotnych wątków.
Niemniej poziom tego komiksu jest bardzo, bardzo
niski. Średnie rysunki i bezsensowny humor (finałowy pojedynek obu panów polega
na obrażaniu własnych matek...), a także wiele nieścisłości (tu Spider
wspomina, że jest abstynentem, i tak samo było w finale „One More Day” i wielu
innych komiksach, a zarazem w „Redheaded Stranger” leczył kaca i amnezję wywołaną
alkoholem).
W skrócie całość to kolejny przerywnik, który
niewiele wnosi. Na dodatek, choć stanowi wyraz tęsknoty za latami 90.
(kolejny!), nie potrafił tego wykorzystać. Ot jeszcze jeden komiks środka dla
fanów.
Komentarze
Prześlij komentarz