Armada #7: Strefa nadzoru – Jean David Morvan, Philippe Buchet


NAVIS ZA KRATKAMI

 

Po przestojowym, ale znakomitym tomie szóstym, „Armada” wraca na główne tory i zabiera nas w końcu na spotkanie z przebywającym za kratkami Rib’wundem. Oczywiście, jak to w przygodach Navis, nic nie może pójść łatwo, ale za to w sposób dający nam sporo frajdy. Jaki jest ten tom? Jak próba odkrycia na nowo, w szatach SF, opowieści o buncie w więzieniu. Niby nic takiego, niby było tyle razy i w takich wariacjach, że nie wydaje się to szczególnie atrakcyjne, a jednak nadal jest bardzo dobrze, chociaż jednocześnie to tom nieco słabszy od poprzednika.

 

Po wydarzeniach na ogarniętej wojną planecie Navis wreszcie kontynuuje swój lot w kierunku więzienia, w którym przebywa Rib’wund. Nadal zaprząta ją sprawa korupcji w szeregach Armady i zdrady, jakiej dopuścił się wobec niej jej przyjaciel. Sytuacja jednak komplikuje się, bo oto w zakładzie wybucha bunt – więźniowie w części, w której przebywa Rib’wund, zostają wypuszczeni z cel i zaczyna się szaleństwo. Navis wie, że to nie przypadek, ktoś chce uciszyć Rib’wunda i jednocześnie zrobić to tak, żeby wyglądało na przypadkową śmierć w wyniku zamieszek. Dlatego, kiedy strażnicy odmawiają wpuszczenia jej do więzienia, powołując się na względu bezpieczeństwa, Navis sama wkracza do akcji, zakradając się do środka i… I, właśnie, co dalej? Więzienie pełne kosmitów, wśród których nie brakuje ras o dziwnych właściwościach i jeszcze dziwniejszych mocach to miejsce, w którym polec może każdy. czy nasza bohaterka przetrwa i czy uda jej się pomóc Rib’wunodwi, a przede wszystkim poznać prawdę?

 

Ten tom dzieje się na zamkniętej przestrzeni, gdzie akcja przypomina tę rodem z trzeciego sezonu „24 godzin” (albo „Zakaźnego na śmierć”, ale tam temat był już pociągnięty o wiele słabiej i w bardziej sztampowy sposób, za to bez emocji i napięcia). Dzieje się tu sporo, dynamicznie, ma w sobie coś z buddy movies, czy może raczej sensacyjnego kina lat 80., gdzie elementy związane ze spluwami, pościgami, ucieczkami i tym podobnymi rzeczami, przełamana jest humorem, urokiem, klimatem i taką zwyczajną wręcz wdzięcznością materiału, ale i podejścia do niego. I to wszystko tu jest.

 


Za dużo jednak rozwodzić się nie ma nad czym. poza głównym wątkiem jest też poboczny element pokazujący nam znajomych Navis w świecie inspirowanym Japonią. W sumie wspominać nie byłoby o czym, ale „Armada” to taka seria, która zawsze mocno z mangi czerpała, japońskie klimaty jej twórcy lubią i często z nich korzystają, a tu po prostu mamy jeszcze jeden fajny drobiazg dla tych, którzy tak, jak oni – i jak ja – lubią tego typu rzeczy. Do tego mamy tradycyjnie fajną szatę graficzną, chociaż czasem widać, że Buchet się spieszył. A całość to jak zwykle zacna zabawa, która wchodzi dobrze i polecam. I czekam, że Egmont się ruszy i dogoni znów oryginalne wydanie, bo najnowszy, 25 album, ma okładeczkę, która zachęca.

Komentarze