KLASYKA
ŚWIĄTECZNEJ GROZY
Louisa May Alcott to autorka głównie kojarząca się
nam z „Małymi kobietkami” – i serią ich kontynuacji. A zatem przede wszystkim
także po prostu z literaturą młodzieżową, dziewczęcą, kobiecą i opowieściami o
dojrzewaniu. Ale ma też w swoim dorobku wiele innych dzieł, a jednym z nich,
utrzymanym w typowym dla gotyckich i wiktoriańskich dzieł duchu i wydanym pod pseudonimem
A. M. Barnard, jest opowieść, nomen omen, „Duch opata, czyli pokusa Maurice'a
Treherne'a”. Książka to cienka, na jedno posiedzenie, ledwie 144 strony, podane
sporą czcionką, z dużymi marginesami, a pomiędzy tym wszystkim są jeszcze
grafiki, więc łyka się ją szybko, w jedno popołudnie, ale jest dobra i warta
uwagi. Nie tak dobra, jak „Małe kobietki”, typowa w swoim gatunku, więc jednak
trzeba tę estetykę lubić, ale mająca swój urok.
Akcja opowieści dzieje się w święta Bożego
Narodzenia w starym zamku, w którym niegdyś mieściło się opactwo. Maurice
Treherne niegdyś miał wszystko, teraz, po wypadku, jest nie tylko częściowo
sparaliżowany, ale też i jedynie cieniem dawnego siebie. Przyjęcie świąteczne
to jednak idealna dla niego okazja by patrzeć na zebranych ludzi, słuchać ich
opowieści, poznawać sekrety i… Właśnie, zamek jest miejscem, w którym straszy. Ale
jaka tajemnica kryje się za postacią ducha opata nawiedzającego jego mury?
Literatura gotycka to było dziecko swoich czasów. Czasów,
w których (oczywiście w uproszczeniu i między innymi, ale nie jesteśmy tu po
to, by rozmawiać o przemianach społecznych, modach i im podobnych, a o konkretnym
dziele, więc wybaczcie mi to uproszczenie i skupienie tylko na jednym tylko aspekcie)
panował boom na zjawiska paranormalne. Media, wywoływanie duchów, wróżenie – to
fascynowało w zasadzie każdego i stanowiło część życia w tamtych czasach. I miało
wielki wpływ na literaturę. Takich tekstów, jak „Duch opata”, opowiadań w
zasadzie, była wówczas cała masa (spójrzcie choćby na zbiór „Wakacje wśród
duchów”, który parę lat temu ukazał się na polskim rynku, wraz z paroma innymi
tego typu publikacjami) i dość dobrze obrazowały wszystko to, co napisałem
powyżej. Ale warto tu wspomnieć, że istniała też swoista wiktoriańska odmiana
historii o duchach i okultyzmie, mocno powiązanych jednak ze świętami Bożego
Narodzenia („Opowieść wigilijna” chociażby się kłania). I właśnie typem książki,
gdzie łączy się to, co niezwykłe, z kryminalną nutą (kryminały też wtedy były
na topie) i świątecznymi klimatami, jest „Duch opata, czyli pokusa Maurice'a
Treherne'a”.
To tyle jeśli chodzi o ogólny zarys tła. Sama
powieść? Typowa rzecz gatunkowa, nieważne czy stricte horrorowo-fantastyczna,
czy też jedynie quasi i bardziej ciążąca w kierunku kryminału, podszytego
jedynie nastrojem grozy, to nie ma znaczenia. Wszyscy zresztą znamy te
historie, nawet jeśli nie czytamy klasyki literatury grozy, bo zadomowiły się
na dobre w popkulturze i w kinie były nie raz i nie dwa powielane. Tu zresztą
wszystko jest takie: typowe, pełne schematów, ale jednak poprowadzone z
wyczuciem i w dobrym stylu. Alcott bardziej, niż na samej grozie skupia się na bohaterach,
ich relacjach i mi to odpowiada. Ale nie zaniedbuje zagadki, a ta, choć jej rozwiązanie
jest oczywiste, jednocześnie nie zawodzi dzięki dobremu pisarstwo autorki.
I chociaż nie jest to wielka książka i podobnych
jej dzieł nie brakuje, warta jest uwagi. Dobrze napisana, krótka, ale treściwa,
jak to mówią, nieźle wnika w postacie, jest nastrojowa i przede wszystkim
sympatyczna. Najlepiej jednak czytać ją w święta i wtedy chętnie do niej wrócę,
jeszcze lepiej doceniając klimat dzieła, kiedy za oknami zrobi się zimno, a kto
wie, może i spadnie śnieg.

Komentarze
Prześlij komentarz