Lobo: Portret bękarta - Sam Kieth, Keith Giffen, Simon Bisley, Alan Grant, Christian Alamy

LOBOTOMIZATOR


Z komiksami o przygodach Lobo jest prawie jak z filmami Tarantino. Z jednej strony krew i przemoc, z drugiej nie sama to jatka i posoka. Dosadna brutalność? Owszem, ale jakże przy tym umowna. I choć w ostatecznym rozrachunku do dzieł Quentina Ważniaka nie porównam, album ten to dzieło rewelacyjne i nie polecić go fanom tego medium to jak zapomnieć nadmienić kinomanom o obrazach wspomnianego wyżej fetyszysty damskich stóp.


Jaki Lobo jest, każdy czytelnik chyba wie. Za jego życiową dewizę można uznać słowa: „Jeśli coś może dotknąć mnie, ja mogę dotknąć tego. Jeśli mogę dotknąć, to może krwawić. Jeśli krwawi – zabiję”. Bo Lobo zabija wszystko jak leci, choć swój własny kodeks honorowy posiada także. Lobo to twardziel, najtwardszy z możliwych. „Heros”, który zabił całą planetę by być jedynym w swoim rodzaju. Tacy byliby Chuck Norris, Arnold Schwarzenegger, Bruce Willis i Sylvester Stallone, gdyby połączyć ich w jedno i wyeliminować słabości. Przy nim Thorgal to taki komiksowy Rysiek z Klanu, a Batman i Superman to tylko zboczeńcy w rajstopkach, którzy otaczają się chłopcami i dziewczynkami, i sobą samymi nawzajem. I tego właśnie Lobo dostajemy w zbiorczym wydaniu trzech najlepszych chyba komiksów z jego udziałem.


W pierwszym, stanowiącym zarazem komplet pierwszej miniserii z jego przygodami, „Ostatnim Czarnianinie” (który swoją drogą na naszym rynku pojawia się po raz trzeci, wydany przed laty przez TM-Semic i potem Fun Media, w które Semic się zamieniło), dostaje zlecenie dostarczenia więźnia. Więzień ma być jednak żywy, co Lobo obiecuje, a słowa nie łamie przecież nigdy. Problem w tym, ze ów więzień to cudem przeżyła z zagłady Czarni znienawidzona przez niego nauczycielka, która na dodatek napisała biografię naszego antybohatera. Efekt? Lobo chce ją zabić, a nie może. Na dodatek cała plejada dziwacznych postaci także chętnie widziałaby ją i jego martwych. Zaczyna się rzeź…


Drugi i powszechnie uważany za najlepszy obok „Ostatniego Czarnianina” album o Lobo, zbiór kolejnej miniserii, to „Lobo Powraca”, w którym Rzeźnik nasz zamiast zabić, zostaje zabity. Ale przecież zabić to on, nie jego, więc coś trzeba z tym zrobić. W skrócie: Zaświaty się po czymś takim raczej już nie pozbierają.


Całości dopełniają zaś udane „Paramilitarne Święta Specjalne”, w których to Lobo dostaje zlecenie na Świętego Mikołaja.


Każdy z tych komiksów oczywiście już po polsku był, każdy też zdobył status komiksu kultowego, ale obecnie większość jest albo niedostępnych, albo ceny bywają kosmiczne. Powyższe wydanie zbiorcze też do tanich nie należy, nie mniej to, jakie jest edytorsko (choć kilka wpadek się znalazło – jakość skanów części „Ostatniego Czarnianina” jest gorsza niż w TM-Semic, linie za grube i zatraca się gdzieś sporo detali, a to coś, co boli przy tej cenie i wydaniu, a także trafił się kiks w postaci braku jednej strony z "Paramilitarnych Świąt Specjalnych") – twarda oprawa, obwoluta (szkoda, że nie z wymowną ilustracją TPB „Lobo Powraca”, która zrobiła na mnie nie małe wrażenie, gdy w wieku lat 8 zobaczyłem ten komiks w witrynie kiosku), kredowy papier, - sprawia, że warto po nie sięgnąć. 


Poza komiksami mamy tu galerię okładek, rysunek czy posłowie Kamila Śmiałkowskiego, niezłe jest też nowe tłumaczenie, choć nadal pozostawiono „Kurde bele” zamiast bardziej adekwatnego „Kuźwa”, jakby bano się bardziej dosadnego słownictwa. Jako całość jednak to dzieło naprawdę świetne. Lobo powstał przecież jako kontrapunkt dla miałkich bohaterów, a w najlepszych swych latach, czyli w tych właśnie opowieściach z „Bękarta…”, wykraczał poza rozrywkę, stanowiąc ostrą (i przepełnioną czarnym humorem) satyrę na komiksy i całą tą branżę, a także popkulturę. I spełnienie marzeń każdego chłopaka o byciu macho. Poza tym „Lobo” to taki komiksowy odpowiednik ostrego rocka, co szczególnie czuć w tych trzech historiach rysowanych przez Bisleya. Wprawdzie Biz poza zebranymi albumami dla Lobo narysował tylko crossoverowe one shoty („Batman/Lobo” i dwie części „Lobo/Authority”), choć inni rysowali po kilkadziesiąt zeszytów, a on jest jedynie utalentowanym samoukiem, który często gdzieś ma fundamentalne zasady rysowania, to właśnie jego z Lobo kojarzy się najbardziej.


Sięgnijcie więc, bo naprawdę warto. To bezkompromisowa jazda bez trzymanki dla każdego, kto nie boi się umowności i kontrowersji. Super. Szkoda tylko, że w tej edycji nie ma jednej strony, którą miało stare wydanie "Paramilitarnych Świąt" (oraz, że zachowano ten niewłaściwie przełożony tytuł, nawet jeśli fani już do niego przywykli).

Komentarze