Inwazja porywaczy ciał - Jack Finney

KSIĄŻKA PORYWAJĄCA UMYSŁ


Ważkie tematy, wysmakowany styl, literackie wysublimowanie, fascynująca głębia i skomplikowane postacie o złożonym, przekonującym rysie psychologicznym – tego nie znajdziecie w „Inwazji porywaczy ciał”. Nawet jeśli doszukiwać się w dziele Jacka Finneya analogii społeczno-politycznych, a bez tego się nie da, nie wykazuje ono szczególnie wielkich ambicji. Poza tym, choć to klasyka, nie grzeszy świeżością, bo wcześniej podobne tematycznie dzieła stworzyli choćby Wyndham, Dick, Bradbury czy Heinlein. A jednak „Inwazja porywaczy ciał” nie potrzebuje żadnej z powyższych rzeczy by wciąż intrygować, poruszać, dostarczać niesamowitych wrażeń i porywać – że ucieknę się do tak niewyszukanego porównania. To świetna lektura i kolejny dowód na to, że powieści sprzed kilkudziesięciu lat wciąż mają w sobie magię, której brak większości współczesnych dokonań tego typu.


Rok 1976. Miles Bennell jest lekarzem w niewielkiej mieścinie Mill Valley w Kalifornii, gdzie wiedzie swoje dość nudne, przewidywalne życie samotnego wdowca. Aż pewnego październikowego dnia w jego gabinecie, już po godzinach przyjęć, zjawia się Becky Driscoll. W liceum się przyjaźnili, przez pewien czas nawet spotykali, ale to już pieśń przeszłości. Becky przychodzi do niego, bo ma kłopot. Jej kuzynka zaczęła się dziwnie zachowywać, jakby była niespełna rozumu, a jednak w jej słowach jest taka moc, że trudno im nie ulec. Kobieta twierdzi bowiem, że jej wujek nie jest sobą. Nie zmienił się, wygląda tak samo, jak dotychczas, jego zachowanie także pozostało niezmienne, ale… Właśnie, kobieta czuje, że to nie jest on, jakby coś innego zajęło miejsce krewnego. Miles wybiera się z wizytą do krewnej Becky, nie zauważa co prawda niczego dziwnego w wujku, niemniej już wkrótce będzie musiał na poważnie rozważyć słowa kuzynki swojej przyjaciółki, bo w mieście przybywa osób, które dostrzegają dziwne zmiany w swoich bliskich…


Swego czasu ta wydana w 1955 roku powieść nie zdobyła uznania krytyków. Ich, łagodnie rzecz ujmując, nieszczególnie pochlebne opinie nie powstrzymały czytelników przed sięgnięciem po „Inwazję porywaczy ciał”. Tak samo zresztą, jak twórców filmów – już rok po premierze do kin weszła pierwsza adaptacja, a do roku 2007 powstało ich jeszcze trzy oraz kilka parodii. Na tym polu opowieść poradziła już sobie o wiele lepiej, zdobywając uznanie i kult, ale wszystko przecież zaczęło się od książki, a ta, wbrew wszelkim pozorom, jest naprawdę udana.


Dzieło Finneya nie jest co prawda wyszukane literacko, fabularnie prezentuje się prosto, a postacie nie mają zbytniej głębi, ale „Inwazja porywaczy ciał” jest dokładnie tym, czym miała być – dobrym horrorem science fiction. Niepokojąca atmosfera panująca na stronach już właściwie od samego początku, buduje znakomity klimat. Całość jest naiwna, nie ma się co oszukiwać, ale w porównaniu do współczesnych książek grozy, jest to tytuł naprawdę udany. Czyta się go lekko, szybko i przyjemnie. Ma też pewne drugie dno, choć to sprawia raczej wrażenie powstałego przypadkowo, niż z ambicji autora. Nie da się też powieści odmówić autentycznej siły, która oddziałuje na umysł czytelnika. Czy nie po to właśnie sięga się po grozę?


Do tego trzeba też wspomnieć o znakomitym ilustrowanym wydaniu. Prace Piotra Herli, kojarzące się nieco z ilustracjami szwajcarskiego rysownika Thomasa Otta, wypadają naprawdę znakomicie. Nawet czcionka, jaką napisano tytuł – jakby żywcem wzięta z Millerowskiego „Sin City” – prezentuje się dobrze. Co prawda nie wszystkie grafiki powalają na kolana, ale wszystkie są udane, a wśród nich znaleźć można kilka absolutnych perełek.


Jeśli lubicie literackie horrory, koniecznie powinniście poznać „Inwazję porywaczy ciał”. Nie tylko dlatego, że wypada, ale przede wszystkim dlatego, że warto. Tu nawet infantylność ma swój urok.

Komentarze