KLASYKA
„OBCEGO”
Z komiksowym rozwijaniem filmowych
uniwersum jest jeden problem. Te drugie bowiem w końcu nigdy ostatecznie się
nie kończą, twórcy wracają do nich nawet po kilkudziesięciu latach, a co za tym
idzie, komiksy, książki i gry je uzupełniające, stają się niekanoniczne i tracą
spójność. Co więcej, zdecydowana ich większość pozostaje przy tym historiami
słabymi, odcinającymi jedynie kuponiki od hitów i pozbawionymi większych
wartości. Inaczej jest jednak z niniejszym albumem „Aliens”. Co prawda ze
względu na rozwijanie fabuły drugiego filmu, nie jest on spójny z tym, co
pokazano potem w „Alien 3”, jednak to tak świetna, klimatyczna i wciągająca
opowieść, że fakt ten przestaje mieć jakiekolwiek znaczenie.
Akcja albumu toczy się tuż po
wydarzeniach pierwszej miniserii pisanej przez Marka Verheidena. Newt i Hicks
przemierzają przestrzeń kosmiczną na pokładzie statku. Dziewczyna nadal stara
się poukładać sobie w głowie to, co przeżyła. Z jednej strony pierwszy
mężczyzna, który ją pokochał – ku swojemu i jej zaskoczeniu – okazał się androidem
i teraz oboje muszą uporać się z tą sytuacją, z drugiej wciąż nękają ją
wspomnienia o Obcych, wywołujące w niej ciągłe koszmary. Koszmary tak
realistyczne, że zaczyna wierzyć, iż na statku rzeczywiście jest jeden z
plujących kwasem stworów. Niestety, wkrótce okazuje się, że Newt miała rację.
Jednak czający się Alien to najmniejsze z zagrożeń, jakie czekają na nią i
resztę załogi…
„Aliens” Marka Verheidena to nie
tylko pierwsze komiksy, jakie powstały na potrzeby tego uniwersum, ale zarazem
jedne z najlepszych, jakie ma ono do zaoferowania. Ich siłą jest nie tylko
ciekawe rozwinięcie wątków z drugiego filmu kinowego (mi nadal żal, że Newt i
Hicks nie pojawiali się dalej na dużym ekranie, mimo planów by kontynuować ich
losy), ale też i oldschoolowy klimat, któremu nie dorównują współczesne dzieła.
Poza tym to dobrze napisane, utrzymane w duchu pierwowzorów historie, które
czyta się naprawdę rewelacyjnie.
Ale największą siłą całości i tak
pozostają ilustracje. Może nie te w pierwszej połowie, które przypominają mi
europejskie komiksy, a nawet niektóre dokonania rodzimych twórców, choć i one
mają swój ewidentny urok (i świetny kolor), ale już Sama Keitha na pewno. Ich
oldscholowa prostota, połączona z brudem i realizmem, przywodzi na myśl
„Potwora z bagien” Alana Moore’a i pierwsze tomy „Sandmana” Neila Gaimana i
autentycznie zachwyca.
A przecież mamy też świetne
wydanie. Powiększony format, twarda oprawa i dobrej jakości offsetowy papier
doskonale pasują do tej klasyki. Jeśli więc się wahacie, przestańcie. Warto
poznać ten komiks, tym bardziej, że przywrócono mu jego pierwotną formę
(wydawca oryginału przez lata udostępniał wersję dopasowaną do „Aliena 3”, my
mamy okazję czytać to, co chciał nam przekazać twórca).
Po tym tekście aż się dziwię, że do tej pory nigdy nie sięgnęłam po komiksy z uniwersum Obcego. Zachęciłeś do lektury :)
OdpowiedzUsuń