OSTATECZNE
STARCIE
Wielki finał serii „Darth Vader” przez większość
część albumu wcale taki wielki nie jest. Od początku nie pasowały mi te wątki z
eksperymentami na zwierzętach – wiało to kiczem, tandetną, bo sprowadzoną do
starwarsowgo poziomu próbę przeszczepienia wątków z „Wyspy doktora Moreau” na
kosmiczny grunt wykonano w słaby sposób, a większość tego numeru opowiada o
tych właśnie kwestiach. Ale na szczęście same finałowe zeszyty – jeszcze sprzed
niemego dodatku – potrafią sporo zrekompensować i sprawiają, że początkowe
przeciętniactwo zmienia się w całkiem niezła opowieść. Ale w całości czuć
jednocześnie, że twórcom, a rysownikowi w szczególności, już się nie chciało.
Fabuła opowieści toczy się na dwóch płaszczyznach.
Vader zlecana Triple Zero i BeeTee misję odnalezienia i sprowadzenia albo
uśmiercenia Dr. Aphry. Sam tymczasem wyrusza rozliczyć się ostatecznie z Cylo i
jego ekipą zajmującą się eksperymentami na różnych stworzeniach. I tak to się
toczy.
Misja androidów przebiega bardziej po ich planie,
bo skoro mogą zabić to chcą zabić. Nie liczy się, że Aphra to jednak ich właścicielka,
bo rozkazy Vadera są nadrzędne, więc korzystają z możliwości, by urządzić masakrę
i nie zostawić nikogo przy życiu. Ale Aphra, jak to Aphra, głupia nie jest i
zaczyna kombinować nie tylko, jak przeżyć to wszystko, ale też i ograć Vadera i
ostatecznie ujść z życiem ze wszystkiego co nadciąga…
Tymczasem Vader walczy z wrogami. czy ma szansę z
kimś, kto nie dość, że skonstruował jego ciało i może go wyłączyć, to jeszcze
jest w zasadzie nieśmiertelny?
Przez ponad połowę albumu wieje nudą. Potem
zaczynają się wizje połączone z retrospekcjami, prawie nie ma zbędnego gadania,
w którym Soule nie zawiera żadnej treści tylko nudę, a rzecz po prostu leci
przed siebie i zaczyna splatać wątki i robi się całkiem przyjemnie. Ta finałowa
nawalanka, widowiskowa akcja niczym z kinowych hitów, może i nie ma ambicji,
może i próżno szukać w niej czegoś oryginalnego czy porywającego, ale wchodzi
dobrze. Głównie dzięki kombinacjom Aphry, morderczym zapędom androidów – to
akurat najlepsza rzecz w pierwszej połowie – i po prostu szybkiemu tempu.
Rysunki tym razem jednak nie są za dobre. Larroca,
posiłkując się zdjęciami i komputerem, sam proces rysowania ograniczył do
minimum. Wszystko wygląda, jak zaprojektowane w programie, w zasadzie bez
udziału człowieka. Widać tu sztuczność, nie robi to też już takiego wrażenia. A
sam finał mógłby być mocniejszy, większy, bardziej zdecydowany. No ale to „Star
Wars”, to Gillen, więc jak na takie uniwersum i takiego twórcę, jest dobrze. Nie
zmienia to jednak faktu, że tak czy tak to typowy komiks środka, który niczym
się nie wyróżnia na tle podobnych rzeczy.
Komentarze
Prześlij komentarz