NIETZSCHEGO
SOBIE FINAŁ
Finał „Kaznodziei”, serii, która
była jedną z inspiracji dla takich komiksów, jak cykl „Mroczna Wieża” czy „Y:
Ostatni z mężczyzn”, wreszcie nadszedł. Fakt ten na równi cieszy mnie, co smuci
– cieszy, bo wreszcie mamy w swych rękach cały, rewelacyjny cykl ze wszystkimi
dodatkami, smuci, ponieważ chciałoby się, by tak dobre opowieści trwały, jak
najdłużej. Ale czy samo zakończenie wypadło równie znakomicie i
satysfakcjonująco, co historia samej wędrówki głównego bohatera do celu? Na to
pytanie nie da się jednoznacznie odpowiedzieć, ale ostatni tom „Kaznodziei”
trzyma poziom i dostarcza mocnej, kontrowersyjnej, ale i skłaniającej do
myślenia rozrywki dla dorosłych.
Jesse miał kiedyś dziewczynę. Potem
ją stracił, w końcu odnalazł, ale znów stracił. Teraz jednak on i Tulip znów
się odnaleźli, a przed nimi ostateczne starcie, które najprawdopodobniej będzie
go kosztowało życie. Ale starcie nie tylko z Bogiem. Gdy Jesse przygotowuje
wszystko na pokonanie Wszechmogącego, próbując nakłonić do pomocy Świętego od
morderców, jednocześnie stara się rozliczyć także z Cassidym. Tymczasem opętany
żądzą zemsty Starr, dowiaduje się o miejscu jego przebywania i mobilizuje całe
pozostałe siły Graala, do ostatecznego starcia. Alamo po raz kolejny staje się
symbolem walki. Pytanie tylko: jakiej.
Jak to zatem jest z tym finałem
„Kaznodziei”? Wszystko zależy od tego, z jakich pobudek czytaliście poprzednie
części, bo jeśli najbardziej interesowały Was kontrowersje związane z religią i
co właściwie stanie się z Bogiem, będziecie zawiedzeni. Obrazoburcze treści
rozmyły się w opowieści już dawno i przestały robić wrażenie, a to było
wynikiem faktu, że sam scenarzysta stracił nimi zainteresowanie, poświęcając
uwagę rzeczom o wiele ważniejszym i ciekawszym. Co się zaś tyczy losu Stwórcy,
stał się on oczywisty właściwie jeszcze w pierwszym tomie serii, więc żaden z
czytelników nie będzie nim raczej zaskoczony.
Ale, jak pisałem, nie o te rzeczy w
tym wszystkim chodzi. Ennis zaczął te wątki, bo służyły mu do wyższego celu,
siłą rzeczy musiał je też zakończyć, ale zakończyć się ich nie dało –
przynajmniej nie w sposób, który usatysfakcjonuje wszystkich. Tym bardziej, że
w samych pretensjach religijnych autora mnóstwo było infantylizmów, a ich sens
szybko się pogubił. Mógłbym długo argumentować mylność Ennisa, ale przecież był
to środek do celu jedynie, więc sobie daruję, tym bardziej, że można
interpretować tego typu rzeczy na wiele sposobów. Bo zauważcie co właściwie
robi Jesse. Pełen pretensji były pastor szuka Boga, by go ukarać za to, co
dzieje się z tym światem, ale sam, chociaż ma moc zmiany wszystkiego na lepsze,
nie wykorzystuje jej ani trochę do poprawienia świata czy ludzi, pozostając
jednym z największych hipokrytów w dziejach komiksu. Zaślepienie autora? A może
celowy zabieg? Sami się nad tym zastanówcie.
I owo zastanawianie się jest najlepszym,
co seria ma do zaoferowania. Ennis nie udziela nam łatwych odpowiedzi, wręcz
ich unika, a kiedy zdarzy mu się je nam przedstawiać, najczęściej nie są
przekonujące. Dlatego prowokuje nas do myślenia, do szukania, analizowania i
robi to w sposób, który większość czytelników obruszy, może obrazi i zszokuje,
ale tym bardziej zechce polemizować z tym, co przeczytało. Do tego Ennis
serwuje nam fascynującą wyprawę przez Amerykę. Przez wszystko to, co składa się
na jej legendę, historię i popkulturowe postrzeganie. Każde miejsce Stanów ma
tu swój indywidualny klimat i charakter, każde najważniejsze miejsce także
zostaje odwiedzone. I przepuszczone przez filtr pełen brudu, wynaturzonego
seksu, chorej przemocy i brutalności. Ktoś może powiedzieć, że jest tego za
dużo, bo w końcu mamy tu same zło i praktycznie samych złych bohaterów (nawet główna
trójka daleka jest od kryształowych herosów), ale zwróćcie uwagę, że akcja
dzieje się w rzeczywistości, gdzie Bóg opuścił Niebo i Swoje stworzenie –
wszystko jest więc umotywowane i jak najbardziej na miejscu.
I nawet jeśli w samym finale
zabrakło finezji i niedomówień, a nietzscheańskie korzenie są w nim aż nazbyt
widoczne, całość wciąż robi wielkie wrażenie. Każdy miłośnik dobrego komiksu
dla dorosłych powinien poznać tę serię i wyrobić sobie o niej własne zdanie. Bo
chociaż nie jest ona dla każdego, to zarazem jedno z największych dzieł, jakie
opowieści graficzne mają do zaoferowania. Dlatego polecam gorąco. Warto udać
się w tę trwającą sześćdziesiąt sześć zeszytów (liczba nieprzypadkowa, jak się
domyślacie) podróż przez Amerykę i ludzką mentalność. Po niej nic już nie
będzie takie samo – i o to właśnie chodzi.
Dziękuję wydawnictwu Egmont za
udostępnienie egzemplarza do recenzji.
Komentarze
Prześlij komentarz