Deadpool Classic, tom 6 - Christopher Priest, Glenn Herdling, Gus Vazquez, Paco Diaz, Andy Smith, Jim Calafiore, Sal Velluto
DEADPOOLOWI
WSZYSTKO SIĘ SYPIE
Klasyczne przygody Deadpoola
zostały na naszym rynku przyjęte z dość umiarkowanym entuzjazmem. Niektórym
czytelnikom, głownie tym mającym sentyment do specyfiki komiksów z lat 90. XX
wieku (a ja zaliczam się do tej grupy) przypadły do gustu, inni zmieszali je z
błotem. Kiedy więc od ponad pół roku nie było wieści odnośnie wydania kolejnego
tomu (mimo jego wcześniejszych zapowiedzi), zaczynałem już tracić nadzieję na
jego publikację. Ale oto wreszcie jest i cóż mogę dodać w tym miejscu, jak nie
to, że warto było czekać. Choć przeciwników serii i tak nowy „Deadpool” do
siebie nie przekona.
W życiu Deadpoola wszystko się
sypie – łącznie z jego ciałem. Czyli jak zwykle. Tylko, że tym razem
wszystkiego jest jakby więcej, bo i Thor, i Loki, i Czarna Pantera, ojcowska
klątwa i… Zaraz, co tu robi Lobo? A to jak zawsze jedynie wierzchołek góry
lodowej. Bo jak się wali, to na całego, a Deadpool ma już takie szczęście do
pakowania się we wszelkiej maści tarapaty. I wychodzenia z nich, choć nie
zawsze obronną ręką…
Siłą „Deadpoola” od zawsze był jego
humor. Czarny, niepoprawny politycznie, nie zawsze wysokich lotów, ale
potrafiący rozśmieszać tak, jak to ma w zwyczaju ów niewymagający typ dowcipu.
Klasyka jednak pod tym względem jest nieco bardziej stonowana, żartów jest
mniej, tempo akcji też jest wolniejsze, na stronach zawsze mnóstwo jest
dialogów i szeroko pojętego tekstu, a i brutalność, która należy do jednej z
bardziej pożądanych cech serii nie jest tu tak intensywna. Ale czy to naprawdę
aż tak różni się od tego, za co czytelnicy kochają współczesne przygody
Najemnika z Nawijką? Nie, bo wszystko zawsze jest umowne, a wspomniane rzeczy
nawet w najnowszych odsłonach serii nie są tak zaakcentowane, jak np. w
przypadku klasycznych przygód Lobo.
Jedyną prawdziwą różnicą między
starymi a nowymi „Deadpoolami” jest wspomniana przewaga tekstu. Czytelników
wolących przerzucać strony pełne onomatopei towarzyszących kolejnym
spektakularnym walkom może to odrzucać, ale spójrzcie na to z innej strony – na
tej samej liczbie stron dostajemy więcej treści. Mniej opowiadania obrazami, a
więcej słowami, co przeciąga lekturę i gwarantuje, że tom wystarcza na dłuższy
czas, a to cieszy, bo rzecz jest naprawdę przyjemna i dostarcza dobrej
rozrywki. W tle zaś pobrzmiewają echa wydarzeń pamiętanych przeze mnie z
komiksów, a których się można rzec wychowałem.
Jeśli chodzi o szatę graficzną, to
mamy tu całkiem udane połączenie cartoonowych klimatów z pełną detali robotą
typową dla lat 90. i popularnych wtedy prac artystów, którzy potem założyli
Image Comics. Jest więc wyraźnie, czysto, miło dla oka, a zarazem kolorowo.
Taka estetyka. Świetne wydanie plus zeszyt „Czarnej Pantery” na deser też
wypadają znakomicie. I chociaż nie jest to komiks, który spodoba się wszystkim,
ja ze swej strony polecam, bo za każdym razem bawię się dobrze i ze sporą dawką
sentymentu.
Komentarze
Prześlij komentarz