W
TAJNEJ SŁUŻBIE… KANDYDATOWI NA PREZYDENTA
Trudno mi jednoznacznie powiedzieć,
które albumy z Lucky Luke’iem wolę. Owszem, zawsze bardziej cenię klasykę – bo
to na jej łamach wymyślono wszystkie charakterystyczne elementy serii i bo to
ona przecież przetarła szlaki – z drugiej jednak strony nowe części mają w
sobie drobiazgi, których nie było dawniej, od analogii do współczesności
zaczynając, na swoistej dozie niegrzeczności skończywszy. Co z tego wszystkiego
wynika? Prosta rzecz: po nowe tomy, w tym ten konkretny, równie warto jest
sięgać jak po stare, bo zabawa z Lucky Luke’iem zawsze jest znakomita i nie
ważne ile macie lat, i jakie komiksy lubicie.
Lucky Luke nigdy nie miał szczęścia
do spokoju i nie ma go tym razem. Starcie z legendarnym Billym Kidem to
zaledwie początek. Na dodatek pojedynek zostaje przerwany, bo pojawiają się
ważniejsze sprawy, którymi nasz dzielny kowboj musi się zająć. Oto bowiem
niejaki Rutherford Hayes zaczął kandydować na prezydenta. Nie byłoby w tym nic
nadzwyczajnego, gdyby nie fakt, że jego kontrkandydat wynajął mordercę, by
pozbyć się konkurencji. Kto więc, jak nie Lucky Luke, może pomóc Hayesowi
przetrwać podczas trasy po Dzikim Zachodzie i pomóc bezpiecznie wrócić do
Waszyngtonu? Właśnie, ale na naszego bohatera czeka prawdziwe wyzwanie. Nie
dość bowiem, że musi poradzić sobie z tą kwestią, to jeszcze gdzieś tam Billy
Kid wciąż czeka na dokończenie pojedynku…
Jak powszechnie wiadomo, rzecz z
„Lucky Luke’iem” ma się tak, że każdy tom oparty jest właściwie na identycznym
schemacie. Najpierw są oczywiście kłopoty, potem nasz dzielny rewolwerowiec
strzelający szybciej niż jego cień pojawia się w samym ich środku tudzież daje
się im znaleźć i – po obowiązkowych trudach, znojach, licznych perypetiach i
pełnych niebezpieczeństw wyzwaniach – naprawia wszystko i odjeżdża samotnie w
kierunku zachodzącego słońca -
tradycyjną piosenką na ustach. Mało atrakcyjne, prawda? Błąd. Wszystkie
gatunki komiksowe są skazane na powtarzanie tych samych schematów, ważne jest
by robić to w dobry sposób, a twórcy „Lucky Luke’a” robią to znakomicie.
Każdy tom tej serii to kawał
porywającej i poprawiającej humor rozrywki. Jest akcja, są dowcipy wszelkiej
maści, od słownych, przez sytuacyjne, po rysunkowe, wreszcie mamy też
odniesienia do popkultury czy historii. Już sam ten fakt sprawia, że czegoś
można się z serii nauczyć, dowiedzieć, ale jednocześnie jest tu też solidna
dawka satyry, która spodoba się starszym odbiorcom. Wszystkim natomiast do
gustu przypadnie ogół – fabuła, dialogi i znakomite ilustracje, z jednej strony
klasyczne, ale jednocześnie bardziej bogate w detale, niż w starych odsłonach
serii.
Lubicie Lukcy Luke’a? A może nie
znacie komiksów o nim? Sięgnijcie koniecznie po ten i pozostałe tomy. Nie
zawiedziecie się.
A ja dziękuję wydawnictwu Egmont z
udostępnienie egzemplarza do recenzji.
Komentarze
Prześlij komentarz