DALTONS
RISING
Kolejny rzut „Lukcy Luke’a”, kolejne dwa tomy
trafiają na raz na sklepowe półki i… o, patrzcie, znów historia o Daltonach.
Ile można? A no w nieskończoność, jeśli autor ma pomysł i talent, jak go
przekuć w dobry tom. A Goscinny miał, zresztą „Na tropie Daltonów” to album
pochodzący z samych początków serii, kiedy jeszcze tematyka czołowych wrogów
naszego dzielnego kowboja nie była wyeksploatowana (a kiedykolwiek taka się
stała? na to już każdy fan musi odpowiedzieć sobie sam), a talent mistrza
wszystko jeszcze podkręcał.
Daltonowie uciekają z więzienia. Znów. Znowu. Po
raz kolejny. Jeszcze raz. Ile razy można? Najwyraźniej w nieskończoność, ale
tym razem dość ma nawet sam Lucky Luke, zawsze cierpliwy i nie godzący się z
pozostawaniem przestępców na wolności. Tym razem jednak także sytuacja jest
nietypowa, bo okazuje się, że Daltonowie radzą sobie lepiej, niż dotychczas.
Nie dość, że pozostają nieuchwytni, to jeszcze zaczynają budować swoją pozycję.
Wkrótce inni przestępcy schodzą na dalszy plan, a gdy tylko Daltonowie gdzieś
się pojawiają, banki same się otwierają, a ludzie chowają się, jakby ich nie
było. Tylko jedna osoba może zmienić ten stan rzeczy, ale czy w takiej sytuacji
będzie miała szanse?
Bracia Daltonowie to bodajże najpopularniejszy
schemat w całej serii o Lukcy Luke’u. A co ową popularność mogło wywołać? Opcje
w zasadzie są dwie – spodobał się czytelnikom albo po prostu twórcy / wydawcy
wałkowali go tak długo, że aż się utarł i wszedł do kanonu. Jakkolwiek naprawdę
było w przypadku tej serii, wierzę że chodzi o pierwsze wyjaśnienie, bo twórcy
naprawdę znakomicie wykorzystali pomysł tych wrogów głównego bohatera i
uczynili ich prawdziwymi gwiazdami. A że żarty i fabuły mimo upływu lat nie
straciły nic na jakości, warto co raz do nich wracać.
„Na tropie Daltonów” to komiks lekki, zabawny,
bardzo przyjemny w odbiorze i niegłupi. Goscinny zresztą nigdy nie tworzył
głupich komiksów. Jest tu akcja, jest z czego się pośmiać, jest dużo ponadczasowości
i typowego dla serii charakteru, który tak bardzo urzeka fanów od
kilkudziesięciu już lat. Dobre tempo opowieści, sporo dialogów przedłużających
przyjemność płynącą z lektury, a ta jest naprawdę spora. Nie przypadkiem
zresztą cykl stał się klasyką, która ukazuje się po dziś dzień i prędko – jeśli
w ogóle – nie przestanie.
I mamy tu jeszcze tę świetną szatę graficzną, jakże
przyjemną dla oka, na wskroś klasycznie cartoonową w najlepszym tego określenia
znaczeniu. I jest też świetne wydanie, które wszystko to znakomicie wieńczy.
Czy trzeba czegoś więcej? Chyba jedynie jak najszybszego wydania kolejnych
tomów „Lucky Luke’a”.
Kto szuka dobrego komiksu dla całej rodziny, już
nie musi. „LL” to opowieść, tak jak „Smerfy”, „Asteriks” i im podobne, której
po prostu nie wypada nie znać. Dlatego gorąco zachęcam do lektury.
A wydawnictwu Egmont dziękuję za udostępnienie
egzemplarza do recenzji.
Komentarze
Prześlij komentarz