W
TRAKCIE NOWEJ SAGI
Nie jestem fanem „Star Warsów”. Filmy obejrzałem i
tyle, komiksy i powieści, które wpadły mi w ręce przeczytałem albo i nie i w
większości o nich zapomniałem (taka była ich wybitna jakość), ale jednak wciąż
do nich wracam. Czasem nawet z ochotą. Szczególnie do nowych komiksów spod
szyldu Marvela, wydawanych obecnie, po odzyskaniu przez wydawcę praw do tytułu,
bo ich twórcom udała się rzecz niemal niemożliwa: stworzyli dzieła równie dobre
(a czasem nawet lepsze), co pierwowzór. Pierwowzór mający swój urok, nie
przeczę, ale przereklamowany. Oczywiście „Poe Dameron” to cykl słabszy od
świetnych „Star Wars”, „Lord Vader” czy „Doktor Aphra”, ale nadal wart uwagi.
Szczególnie jeśli lubicie najnowszą gwiezdnowojenną trylogię, bo to w jej
realiach dzieje się akcja. W tym tomie zaś dostajemy porcję wydarzeń dziejących
się równocześnie z pierwszymi dwoma jej odsłonami.
Lor San Tekka się odnalazł. Poe Dameron może w
końcu odkryć, gdzie znajduje się Luke Skywalker, jednak wrogowie nie śpią i
przypuszczają atak. To oczywiście nie wszystko. Reszta Eskadry Czarnych ma do
wykonania własne zadania, a sytuacja jest trudna i śmiertelnie niebezpieczna.
Co z tego wyniknie? I jakie jeszcze wydarzenia kryły się za tym, co działo się
w „Przebudzeniu mocy”?
Kiedy na naszym rynku startował „Star Wars Komiks”
z seriami Marvela, podchodziłem do niego z dużymi obawami. Poprzednie odsłony
magazynu kupowałem regularnie, najpierw w latach 90. XX wieku, kiedy to pod szyldem
„Gwiezdne Wojny Komiks” publikowano głównie długie historie dzielone na
odcinki, a potem już w XIX wieku, gdy powrócił pod nowym tytułem i z nową
formułą, oferując czytelnikom tylko zamknięte epizody. Za każdym razem 80%
zawartości była koszmarnie niskiej jakości. Ot takie odcinanie kuponików od
filmowej sagi. Scenarzystom nie chciało się starać, powielali więc schematy
znane z kinowych ekranów albo też snuli wtórne, nudne i naciągane opowiastki
właściwie o niczym. Kilka świetnych zeszytów, jak choćby one-shoty Gartha
Ennisa, Terry’ego Moore’a czy Stana Sakaia albo albumy pokroju „Biggs
Darklighter” nie ratowały całości.
Inaczej jednak rzecz się ma z albumami
publikowanymi obecnie. Marvel, po przejęciu praw do serii, zatrudnił dobrych
autorów, że wspomnę choćby o przereklamowanym, ale mającym dobre momenty Jasonie
Aaronie piszącym główną serię, Kieronie Gillenie, Leinilu Francisie Yu,
Salvadorze Larocce czy Gregu Ruce, a ci zadbali już o to, by całość nadawała
się zarówno dla nowych odbiorców, jak i długoletnich fanów „Gwiezdnych Wojen”.
Oddali też hołd klasyce, przywracając klimat tamtych filmów, nie zapomnieli
jednak o tym, by było widowiskowo, cały czas coś się działo – ale działo z
sensem – i żeby nie zabrakło zwrotów akcji i zaskoczeń.
Seria „Poe Dameron” idzie tą samą drogą, chociaż w
nieco inny sposób. Jako jedna z nielicznych bowiem bezpośrednio wiąże się z
najnowszą trylogią i rozbudowuje jedną z popularniejszych jej postaci. Akcja
jest szybka, ciekawie koresponduje z filmami, na nudę nie ma tu miejsca, ale na
widowiskowe sceny i starcia już tak. Czyta się to szybko, lekko i przyjemnie,
bezrefleksyjnie, ale i bez rozczarowania. Ogląda także z przyjemnością, bo
szata graficzna jest realistyczna i przede wszystkim świetnie oddaje wygląd
aktorów wcielających się w główne role w filmach. Wydanie też jest niezłe,
papier wprawdzie nie jest gruby, ale niezłej jakości, a świetna cena przy
solidnej porcji stron zachęca do kupna. Czyli fani „Star Warsów” mają się z
czego cieszyć.
Dziękuję wydawnictwu Egmont za udostępnienie
egzemplarza do recenzji.
"szata graficzna jest realistyczna i przede wszystkim świetnie oddaje wygląd aktorów wcielających się w główne role w filmach" - nie zgodziłbym się patrząc na Hana Solo na jednym z załączonych paneli :D
OdpowiedzUsuń