KOMUNISTYCZNY
MONSTER SLASHER
Robert Ziębiński powraca z nową powieścią. Co
prawda lepiej od pisania fikcji wychodzi mu literatura faktu, o czym mogliśmy
się niedawno przekonać czytając jego monografię „Stephen King: Instrukcja
obsługi”, ale i z beletrystyką radzi sobie nieźle. „Dzień wagarowicza” zaś to
niezła lektura, osadzona co prawda w realiach PRL-u, które są już tak
wyeksploatowane przez polskich twórców, że już na samo ich wspomnienie można
dostać wysypki i niestrawności (w tym wypadku jest to w pewnym sensie
umotywowane, ale motyw to nie do końca przekonujący), jednak na tyle udana, że
nawet one nie są w stanie zepsuć przyjemności płynącej z zanurzenia się w świat
powieści.
Jest rok 1956. W Dzień wagarowicza Inga Ochab,
córka najważniejszego człowieka w kraju, wraz z przyjaciółmi postanawia wybrać
się nad jezioro Śniardwy by uczcić to święto. W tle dzieją się co prawda ważne
wydarzenia historyczne, ale nastolatków one nie obchodzą. Chcą się zabawić,
chcą się rozerwać, wkrótce jednak przekonają się, że z tej wyprawy mogą nie wrócić
żywi. Coś czai się w mazurskich lasach i zabija ludzi. Coś, z czym mierzy się
pewien żołnierz wyklęty, który teraz będzie musiał zaryzykować wszystko, by
ocalić dzieci ludzi, uważanych przez siebie za wrogów…
A zatem co sprawiło, że Ziębiński swoją powieść
osadził w takich, a nie innych realiach? O tym dokładnie opowiada sam autor we
wstępie do książki, w skrócie jednak wszystko sprowadza się do tego, że
brakowało mu polskiego odpowiednika popularnych w latach 50. XX wieku monster
movies, więc chcąc wypełnić tę lukę w polskim horrorze stworzył rzecz
dziejącą się w tamtych latach i odpowiadającą realiom gatunkowym. Myślę jednak,
że nawet jeśli takie były początek tej historii, zabieg by osadzić akcję w
latach komuny był bardziej skalkulowany na trafienie w gusta czytelników (w
końcu dzieje polskiego horroru składają się z samych luk i autor mógłby spróbować
wypełnić dowolną z nich). Prawda jest w końcu taka, że chociaż ja osobiście mam
już dość filmów i książek o PRL-u, temat wciąż jest jakimś cudem wśród Polaków
popularny tak samo, jak druga wojna światowa. Jakbyśmy nie potrafili wyrosnąć z
narodowych krzywd czy przyzwyczajeń.
Jakkolwiek by jednak nie było, „Dzień wagarowicza” jest
dobry. Bliżej mu co prawda do slashera, niż monster movies (a raczej
backwood slashera, by być dokładnym) – zresztą autor przecież nigdy nie
wypierał się fascynacji podobnymi horrorami – ale ma klimat, niezłą akcję i
całkiem nie najgorzej skrojonych bohaterów. Postacie są proste, ich rys
psychologiczny głębokością nie grzeszy, ale da się je lubić czy nienawidzić i
zapadają w pamięć. Poza tym dobrze oddane zostały realia, kto więc lubi takie
klimaty, nie będzie zawiedziony. A że styl jest lekki i przyjemny, całość
okazuje się być całkiem udaną lekturą na wakacje. Bo jak horror, to tylko albo
na wakacje, albo w Halloween – zawsze wyznawałem taką zasadę i patrząc na „Dzień
wagarowicza”, którego akcja co prawda dzieje się w marcu, ale nie ma to
większego znaczenia dla charakteru całości, nie tylko ja mam takie podejście.
Jeśli lubicie horrory i macie ochotę na coś osadzone
w polskich realiach, sięgnijcie. To dobra lektura, nie wybitna, nie
przerażająca (w życiu nie spotkałem książki, która by mnie wystraszyła, a mam
za sobą wszystkie powieści i opowiadania Kinga, kilkanaście dzieł Mastertona i
niezliczone twory klasyków i nie tylko, więc tym bardziej dzieło Ziębińskiego
nie mogło wywołać u mnie choćby cienia lęku), ale całkiem sympatyczna. Na wakacyjne
popołudnia jak znalazł.
Słyszałam dużo pozytywnych opinii na temat tej powieści. Swoją drogą uwielbiam tematy PRL'u i wszystko co się w nich dzieje, więc mnie takie tematy nie odstraszają. Sama fabuła zapowiada się ciekawie, w wolnej chwili będę musiała sięgnąć po tę pozycje.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam
https://modnatravelistka.blogspot.com