GORĄCZKA
ROPY
Egmont tradycyjnie powraca z dwoma kolejnymi tomami
„Lucky Luke’a” i tradycyjnie jeden z nich to klasyczny tom z samych początków
serii, drugi zaś to zdecydowanie nowsza rzecz. A ja – także tradycyjnie –
zaczynam od omówienia tego starszego, napisanego przez nieśmiertelnego René
Goscinnego. I już na wstępie mogę rzec to, co mógłbym rzec bez czytania tego
albumu – warto po niego sięgnąć. Tak, jak i po wszystkie pozostałe, bo to
świetny cykl i jeszcze nie trafiłem na komiks z Lucky Luke’iem, który by mnie
rozczarował.
Stany Zoczone się zmieniają. Gorączka złota, która
rozpalała tyle umysłów i doprowadzała do równie szybkich, jak i krótkotrwałych
wybuchów entuzjazmu i konfliktów, ustała, ale czy to koniec? Nic bardziej
mylnego! Jedna moda zawsze wypiera inną, a oto na horyzoncie już czają się one
– wieże wiertnicze. Ropa bowiem jest równie cenna, jak złoto i każdy chce ją
znaleźć. I to dosłownie wszędzie! Kiedy Titusville staje się miejscem inwazji
poszukiwaczy tego płynnego skarbu, burmistrz całkiem słusznie obawia się, jakie
mogą być tego skutki. W przeciwdziałaniu nim niezbędny będzie Lukcy Luke, ale
jak poradzi sobie z tym zadaniem?
Nikt tak nie pisał komiksów humorystycznych, jak
René Goscinny. Widać to po „Asterixie”, widać także po Lucky Luke’u. Goscinny
nawet z prostych i niezbyt zachęcających pomysłów potrafił wydobyć niesamowitą
siłę, tak na płaszczyźnie fabuły, jak i humoru. Co wyraźnie pokazuje też „W
cieniu wież wiertniczych, który urzeka od pierwszych stron i nie przestaje do
samego końca. Ale czy mogło być inaczej, skoro napisał go tak legendarny
twórca, jak ojciec „Iznoguda”, „Mikołajka” i wielu innych tytułów? Oczywiście,
że nie, dlatego to właśnie po tomy tworzone przez Goscinnego sięgam najchętniej
i w pierwszej kolejności.
Wszystko dlatego, że każdy element jest tu taki,
jaki być powinien. Żarty są trafione, akcja niezła, przygody tak samo. Znalazło
się też miejsce dla żonglowania motywami i autoparodii, a lekkość całości i
znakomite poprowadzenie sprawiły, że połknąłem tom na raz. Jak zawsze zresztą,
co tylko przemawia na korzyść „Lucky Luke’a”. Tym bardziej, że trudno nazwać
mnie miłośnikiem westernu. Z drugiej strony „Lucky Luke’a” tak można określić
mianem westernu, jak „Asteriksa i Obeliksa” komiksem historycznym, co nie
znaczy, że fani opowieści o Dzikim Zachodzie nie znajdą tu nic dla siebie.
Wręcz przeciwnie.
Szata graficzna, jak się na pewno domyślacie, także
nie zwodzi. Odpowiedzialny za nią Morris, ojciec całej serii i twórca postaci
najszybszego kowboja na Dzikim Zachodzie, jak zwykle pokazał się od znakomitej
strony. Czysta, klasyczna, cartoonowa kreska plus prosty, ale świetnie do niej
pasujący kolor nieodmiennie robią wrażenie od kilkudziesięciu lat. I nie
przestaną, bo takie rzeczy się nie starzeją.
W skrócie, jeśli szukacie dobrego komiksu humorystycznego,
zainteresujcie się „Lucky Luke'iem". Możecie nie lubić westernów, ale ta
seria i tak się Wam spodoba. Polecam.
A wydawnictwu Egmont dziękuję za udostępnienie
egzemplarza do recenzji.
Komentarze
Prześlij komentarz