Czternasty tomik „Dragon Balla Super” to po prostu
jeszcze jedna część tej wielkiej, trwającej od lat osiemdziesiątych – z przerwami,
ale jednak – sagi. W skróci, wszystko jest takie, jak było dotąd. A to znaczy,
że jest może i bez oryginalności, ale za to z urokiem, szybkim tempem i
lekkością, które gwarantują naprawdę dobrą zabawę.
Walka z Moro trwa. Gokū mimo treningu z Merusem i
dopracowania ultra instynktu nadal nie jest w stanie wygrać z wrogiem. Gdy
sytuacja wydaje się beznadziejna, z Yardrat powraca Vegeta, który opanował
technikę, jakiej nie był w stanie przyswoić sobie nawet Gokū. Jego starcie z
Moro zaczyna przechylić szalę zwycięstwa na korzyść ziemskich herosów. Nie dość
bowiem, że Vegeta stał się niezwykle silny, to jeszcze jest w stanie uwolnić
wchłonięte przez wroga dusze, a co za tym idzie osłabić jego moc. Czy to jednak
wystarczy, żeby go pokonać?
Co można powiedzieć o tej części przygód naszej
ekipy, jak nie to, że jest taka sama, jak ostatnie trzy tomy? Tu nie ma wielkich
zaskoczeń, treść jest wtórna, ale akcja jest na tyle udana i wciągająca, że nie
ma miejsca na nudę. Nie ma też powodów do rozczarowań, bo Toriyama daje radę,
nawet jeśli nie odzyskał twórczej sprawności, której ostatnim przebłyskiem był
znakomity „Jaco z galaktycznego patrolu”.
Plusy tego tomu? Szybkie tempo, dobra dynamika
walk, klimat, kilka scen przypominających o dawnej świetności i dowcipy. Do
tego świetne rysunki, organicznie zbędnych rozmów do minimum i znów chwilami
przywracanie starego dobrego Vegety, którego brakowało nam wcześniej, a który
nadal jednak pozostaje jedynie cieniem siebie. Na szczęście dostaje on tutaj
swoje pięć minut i może poszaleć, znów na chwilę czując się kimś lepszym od
Gokū, a nie pozostającym w jego cieniu.
Minusy? Wtórność wątków, powtórki walk, powtórki
schematów… Mniej Jaco, a więcej Moro też nie wychodzi opowieści na dobre, ale
tym razem wróg jest mniej irytujący. Poza tym wątek ze zmartwychwstaniem
Nameczan wypada jakoś nieprzekonująco, jak i jego tłumaczenie zresztą.
Podobnie, jak oddzielanie dusz od Moro.
Ale skoro zabawa jest tak udana, nie ma to
najmniejszego znaczenia. „Dragon Ball Super” ma wiele minusów, ale to wciąż
„Smocze Kule” i nadal mam ochotę na więcej. I nawet jeśli czasem czuję zawód,
już nie mogę doczekać się ciągu dalszego.
Komentarze
Prześlij komentarz