X-Statix #1: Sławni i martwi – Peter Milligan, Michael Allred, Darwyn Cooke, Duncan Fegredo

eXstaza!

 

Pierwszy tom X-Statix, czyli zbierający przygody tych bohaterów z serii X-Force, gdzie ekipa debiutowała i występowała, zanim doczekała się własnego tytułu, wygląda bardzo niepozornie, a przy okazji średnio zachęcająco, jeśli mam być szczery. Allred bowiem rysuje tak, że kojarzy się to wszystko z komiksem dla dzieci, jakimś infantylnym kolorowym kiczem w trykotach. I niby mamy tu świetnych Cooka czy Fegredo, jakoś tak to nie rzecz, która od razu rzuciłaby mi się w oczy, a już pozytywnie na pewno nie. I co? I bez znaczenia to, bo X-Statix to kawał świetnego, rewelacyjnego wręcz komiksu, a ta allredowa stylizacja ostatecznie okazuje się nie tylko pasować, ale i robi tu robotę, budując intrygujący klimat całej serii, który w ostatecznym rozrachunku, mimo pierwszych wątpliwości no po prostu mnie kupił. I to jeszcze jak.

 

X-Force. Znacie ich. Spece od brudnej roboty, goście, którzy zabiją kogo trzeba, co trzeba zrobią i ogólnie jakoś sobie poradzą z czym radzić muszą, nawet jeśli wbrew temu, co robią sami X-Men. A przy okazji trochę brylować będą w mediach, bo czemu nie. Oczywiście do czasu misji, która kosztuje życie większość drużyny...

Koniec? Początek, bo nowa ekipa już się formuje. Wszystko pod przywództwem Sieroty z samobójczymi skłonnościami. Ale oprócz tego, że drużyna bierze w szalonych, brutalnych, czasem absurdalnych, czasem nieludzkich misjach, zmaga się z mediami, władzą i podobnymi problemami, to jeszcze wśród nich samych mocno iskrzy. A nad wszystkim ciągle wisi widmo fatum, bo nasi bohaterowie doskonale zdają sobie sprawę, że w każdej chwili mogą zginąć...

 

Fabularnie ten album to może nic oryginalnego, bo czynienie z mutantów medialnie popularnych i występujących przed kamerami mieliśmy już chociażby w Ultimate X-Men za czasów Marka Millara w jednej z najlepszych fabuł, jakie dla serii napisał zresztą. Co nie zmienia faktu, że nie jest to temat wyeksploatowany, a historia ta to bardzo sprawna, udana... co tu dużo mówić, po prostu rewelacyjna robota - w końcu za pióro chwycił Milligan, ten sam od niezapomnianego Mrocznego Rycerza Mrocznego Miasta. Coś, co nie zmusza nas do poznawania całej historii stojącej za tym wszystkim, nie każe nam plątać się w tych telenowelowych wątkach, jakich w serii jest masa od lat, a po prostu stawia na dobrą zabawę, akcję i, o dziwo, sporo, ale jednak interesujących, żywych dialogów, których na stronach nie brakuje. Co ważniejsze jednak, dekonstruuje tym wszystkim superbohaterskie mity, obnaża władzę i media, dorzuca satyrę, komentarz na temat rasizmu czy tolerancji (dziś nie daliby mu zrobić czegoś takiego, bo Milligan unika frazesów i łatwych, populistycznych odpowiedzi i za to tym bardziej cenię sobie to dzieło).

 


A niemal równie ciekawa jest tu sama forma. Nie powaliła mnie na kolana na początku, ale z czasem kupiła zupełnie, jak pisałem na wstępie. Ta na wskroś oldschoolowa, ze staromodnymi ilustracjami, prostym, choć przesadnie barwny kolorem i stylizacją estetyka, gdzieś na zderzeniu kreskówek Hanna-Barbera i pulpowej fantastyki sprzed dekad. No fajnie to wygląda, budzi sentymenty w dziadersach, wychowanych na klasycznych kreskówkach – jakoś z Jetsonami kojarzyło mi się to nieodzownie – i jakiś taki urok ma. Może to wszystko i przestylizowane, a dla współczesnego odbiorcy może okazać się niestrawne, a jednak ma to w sobie coś i miło mi się to odkrywało, a i pewnie wrócę jeszcze, bo i postacie przyjemnie wykreowane, nie takie papierowe, płaskie twory, a coś, co ma w sobie trochę i krwi, i ducha, i akcja przyjemna, i estetyka udana.

 

Warto. Pod każdym względem. Może na początku X-Statix to żadna eXtaza, bo trochę za szybko giną kolejni bohaterowie i śmierć traci tu moc, ale z czasem już tak. Kto lubi marvelowskich mutantów, śmiało może sięgać nawet w ciemno. Bo świetna to rzecz, swego czasu przez magazyn Wizard słusznie uznana za jedną z najlepszych w dziejach komiksu i robiąca wielkie wrażenie - pod względem treści, rysunków, przesłania, nawet kreacji bohaterów. Dobrze, że pojawił się na polskim rynku, bo to nie taki oczywisty wybór wydawniczy, można było zaserwować nam coś, co na pewno by się sprzedało, a tu postawiono na rzecz mało znaną, ale jednak poznania wartą. I warto za to docenić wydawcę.

Komentarze