Nie będzie to
przekrój przez polskie horrory, bo nie o to mi chodzi. A przy okazji i nie ma
za bardzo przez co. Nie będę też przyglądał się tu najważniejszym
przedstawicielom gatunku, bo pewnie poza „Medium” i paroma Żuławskiego nie wymieniłbym nic. Narzekać
na ogół też za bardzo nie będę, bo leżącego się nie kopie. Więc co? A no wzięło
mnie ostatnio na obejrzenie kilku rodzimych filmów – mniej lub bardziej –
grozy. Takich współczesnych. Więc pomyślałem, a podzielę się zdaniem,
wrażeniami, coś tam się odniosę. No i jest.
Ale po kolei. Jakie
zatem filmy zmęczyłem ostatnimi czasy? Zacząłem od „Apokawixy”, osadzonej w
covidowych realiach historii grupki imprezujących nastolatków, którzy zmierzyć
będą się musieli z zombie. Zacząłem, bo tak promowana, tak chwalona, a średnie
to to było i to mocno. Momentami śmieszne, momentami głupie, źle zagrane cały
czas. Wizualnie? Jakoś tam dawało radę, ale ta fabuła, te wyjaśnienia i jeszcze
finał… A najgorsze w tym wszystkim i tak były postacie. Banda debili, którymi
nie dało się przejmować. Odmóżdżonych idiotów, z jakimi identyfikować się nie
sposób i tylko czeka się aż zaczną ginąć.
Acz nie jest też aż tak
źle, jak mogłoby się wydawać. Nieźle to wygląda, Pazura sobie radzi, choć
właściwie grać nie ma co, reszta… Wypowiadać się nie będę. Film obejrzeć można,
bo czemu nie, ale raczej jako ciekawostkę, niż coś, co faktycznie warto. Tym
bardziej, że parę godzin po seansie wypada z pamięci – poza paroma kuriozalnymi
scenami, jak z pewnym „pustelnikiem”, jakby twórcy chcieli odtworzyć elementy z
„The Walking Dead”, ale nie potrafili. I tak wygląda całość – jakby chcieli, a
nie mogli.
Ale po „Apokawixie”
się nie zraziłem i sięgnąłem po „W lesie dziś nie zaśnie nikt”, gdzie grupka
dzieciaków na obozie w lesie po kolei ginie z rąk tajemniczych oprawców. I
całkiem pozytywne zaskoczenie. Kopiuj-wklej wszystkich backwood slasherów, ale
jakoś tak z sentymentem podane, z całkiem fajnymi zdjęcia i nie najgorzej radzącą
sobie obsadą, z Julią Wieniawą jako final girl i znajomymi twarzami w tle
(Cyrwus, Zbrojewicz) na czele. Więc jest i slasherowo, i swojsko, i dziwnie. I
niestety w dwójce wszystko się sypie, bo to, co w pierwszej części było udanym
hołdem dla horrorowej rzezi z lat 80., wszystkich tych „Piątków trzynastego” i
„Teksańskich masakr” – z jednym, nieprzekonującym momentem rodem z SF – o tyle
dwójka to kiczowaty absurd, kroczący ścieżką, na której „Wzgórza mają oczy”
spotykały się z tandetną komedią romantyczną i ckliwym melodramatem. Plus tu
jest taki, że na ekranie ciągle panuje ciemność, wiec kryje nieco
niedoskonałości, ale za mało, by obronić sequel. Czyli bójmy się, co będzie w
trójce, jeśli powstanie.
I na koniec horror,
ale z jajem. Właściwie więcej tu komedii niż horroru, bo to taki polski
„Straszny film”, czyli trylogia „Piotrek trzynastego”. Oj jak to źle wygląda,
jak to strasznie jest zagrane, jaka to amatorszczyzna, a głupie, że szkoda gadać.
No i? No i co z tego, skoro śmieszy, skoro jest tak debilne (lepszego słowa na
to nie znajdę), że aż zabawne. Nie da się obejrzeć więcej, niż jednej części na
raz, wizualnie i aktorsko to rzecz na poziomie amatorskich filmów porno
kręconych ukradkiem gdzieś na łonie przyrody, ale… No właśnie, to co w tych
filmach złe, złe być miało. To, co tandetne i kiczowate, takie być powinno. A
pozytywów jest tu sporo.
Po pierwsze żarty. Z
horrorów, ze znanych osób, z popkultury w ogóle. Twórca całości i jeden z głównych
bohaterów tej historii o młodych ludziach, którzy wyjechali nad mazurskie
Kryształowe Jezioro by przekonać się, że czyha tam na nich morderca (a potem
wracają tam, by przekonać się, że zabijania wcale nie koniec), żartuje ze
wszystkiego. Cezary Pazura ma niedźwiedziego pazura, Mirosław Baka baka jointa
z Piotrkiem, a kabareciarz Grzegorz Halama powtarza swoje Ja wiedziałem że tak będzie. Ba pojawia się tu nawet Krzysztof
„Grabaż” Grabowski, wokalista, tekściarz – oczywiście pojawia w roli grabarza,
sypiącego tytułami jego własnych piosnek. No i właśnie takie smaczki to drugie.
Trzecia sprawa jest taka, że obsada też tu spoko, bo przez ekran gościnie
przewijają się i Andrzej Grabowski, Andrzej Gałła, Marcin Dorociński (ganieni
Rambo w jego wykonaniu), Weronika Rosati, Wojciech Mecwaldowski czy Krzysztof
Kowalewski.
Więc w skrócie: w
swej głupocie daje to radę i po seansie, choć w sumie z części na część było
słabiej, mam ochotę spojrzeć na inne parodie twórcy.
I tyle. Na więcej się
nie porwałem. A jakieś ostateczne wnioski? Na razie tej przygody z polskim
kinem grozy mi wystarczy. Może jak powstanie coś ciekawego, spojrzę. Może
jeszcze kiedyś wrócę do kilku z powyższych – do „Piotrka” na pewno, do „W
lesie…” może, ale tylko do jedynki. Na razie koniec. A Polacy lepiej niech za
kręcenie horrorów mimo wszystko się nie biorą.
Komentarze
Prześlij komentarz