Po trzech latach
wydawania „Mega Marvela” w 1996 roku nadszedł czas na zmianę. Po kilku świetnych numerach i
większości dość słabo przyjętych przez czytelników, po raz pierwszy w historii
pisma zaserwowano opowieść krótszą, niż standardowe 132 strony, którymi raczono
nas dotąd. Potem ta ilość stron miała się jeszcze zmniejszyć, ale wtedy nikt
tego nie widział. Mimo wszystko te wciśnięte na 116 stron pięć zeszytów serii
„Ghost Rider 2099” okazało się strzałem w dziesiątkę. To było coś zupełnie
innego, coś nowego i coś, co można było czytać nie lubiąc Marvela, bo dostajemy
tu kawał udanego komiksowego techno-thrillera – pierwszego i w sumie jedynego
opublikowanego przez wydawcę – który nie wymaga znajomości uniwersum.
Akcja, jak się
domyślacie, dzieje się w roku 2099. Era superbohaterów jest za nami, świat
zmienił się nie do poznania, dostał się we władanie korporacji, a informacja
jest tu na wagę złota i kosztować może życie. No i te informacje chętnie
przechwytują hackerskie gangi, jakich wiele. Do jednego z nich należy Kenshiro
"Zero" Cochrane, na którego organizacja D/Monix wydaje wyrok śmierci.
Zamordowany, wraca jednak do życia, kiedy sztuczna inteligencja z GhostWorks,
przywraca jego zdownloadowaną do cyberprzestrzeni jaźń, załadowując ją do
robotycznego, bojowego ciała. Od teraz Zero zaczyna działać, by zemścić się za
to, co go spotkało. Okrzyknięty przez media mianem Ghost Ridera, na część
dawnego mściciela, zaczyna starcie z bezwzględną władzą. A tymczasem jego
dziewczyna chce się dowiedzieć, co spotkało jej faceta i pakuje się w tarapaty…
Więc tak, dobry to
komiks, serio, ale mógłby być o wiele lepszy, gdyby nie polskie wydanie. Bo co
tu dużo mówić, przekład to porażka – może nie tego poziomu, co „Weapon X”, ale
widać, że ktoś tu nie tylko praktycznie nie zna angielskiego, ale i polskim
operuje w bardzo biedny sposób, więc zdania są i niewprawnie tłumaczone, jakby
ze słownikiem w ręku, bez znajomości bardziej żywej wersji języka, i zarazem
niepoprawnie konstruowane, aż czasem nie wiadomo co i jak. Na wydanie nie
narzekam, bo w sumie ja mam sentyment i lubię, jak coś na offsecie i pachnie
papierem i drukiem, jak Semicowe komiksu, ale na jakość tłumaczenia oka nie
przymknę.
Ale wracając do historii.
Gość o swojsko brzmiącym nazwisku, Len Kaminski, wziął się i napisał historię,
która ignoruje w sumie całe uniwersum i idzie swoją drogą. Oryginalną? No tego
powiedzieć się nie da, bo fabuła mocno podobna jest do „RoboCopa”, ale
poprowadzona wzorcowo. To fajny techno-thriller, cyberpunk i opowieść akcji,
trochę w klimatach wydanego w tym samym czasie „LoboCopa”, ale tu podana na
poważnie. Jest fajny multi-kulti świat przyszłości, gdzie mamy przede wszystkim
masę brudu, ale nie ma w tym przesadnego ciężaru czy ponuractwa. Trup może
ściele się całkiem gęsto, ale wszystko ma taki rockowy, nonszalancki charakter,
że czyta się to lekko i przyjemnie. No i Kaminski nie zapomina o nucie czegoś
więcej, jakieś satyry na media, na korpo, na świat. I dlatego spoko to wychodzi
i wchodzi.
No i jeszcze rysunki. No
Bachalo, zanim zaczął upraszczać i wydziwiać, robi robotę. Ma świetny styl do
takiej opowieści, niby prosty, ale pełen detali i klimatu. Wszystko, co robi,
jest na luzie, niewymuszone, miłe dla oka. Wspiera go Buckingham, który po
trzecim zeszycie przejmuje rolę rysownika i stara się zachować styl, całkiem
nieźle, ale to już jakby nie do końca to, acz nadal mile wypada.
No i miły to komiks.
Fajna rzecz dla fanów Marvela, ale i dobrej, komiksowej fantastyki, bo poza
nazwą (no i drobiazgami, jak pojawiająca się firma Alchemax) z uniwersum nie ma
prawie nic wspólnego. Więc można brać, śmiało, bez obaw i bez wahania. Szkoda
tylko, że to jedyne zeszyty serii, jakie dostaliśmy po polsku. Niby pięć to nie
tak mało, poza tym zamknięta to opowieść, ale seria trwała jeszcze przez
kolejne 20 numerów i chętnie poznałbym całość, bo lepsza jest od drugiego
„Ghost Ridera” wydanego przez TM-Semic, który swoją drogą ma się doczekać
wznowienia i kontynuacji nad Wisłą.
Komentarze
Prześlij komentarz