Joker: Ostatni śmiech – Chuck Dixon, Scott Beatty, Rick Burchett, Andy Kuhn, Marcos Martin, Walter McDaniel, Ron Randall, Pete Woods

TEN SIĘ ŚMIEJE, KTO SIĘ ŚMIEJE OSTATNI

 

„Joker: Ostatni śmiech”. Długo chodziło mi po głowie kupno tego albumu, aż pojawiła się dobra okazja, za grosze właściwie, nówka sztuka, więc wziąłem. Bo tak, z jednej strony Batka i Jokera to ja lubię, tak samo jak wszelkie komiksy z eventowym zacięciem, a ten taki był. Poza tym Dixon to pisał (nie sam, ale głównie), rzecz jest całkiem grubaśna i jeszcze te okładki Bollanda dobrze robią. Z drugiej strony fabuła w sumie jakich wiele, do tego brzydko to wszystko narysowane, jeśli chodzi o same komiksy. No ale cena przeważyła, kupiłem, przeczytałem i tak – fabularnie fajna rzecz, przyjemnie się czyta i w ogóle, wydanie znakomite, ale żeby się tym cieszyć, trzeba przymknąć oczy na te rysunki, zbyt cartoonowe i dziecinne, jak na taką historię.

 

Joker. Nieobliczalny szaleniec gotowy na wszystko. Już dotąd praktycznie nie miał żadnych oporów, żadnych granic, co jednak się stanie, gdy dowie się, że ma guza mózgu i niewiele zostało mu życia? Oczywiście zacznie realizować największy i najbardziej chory ze swoich planów, żeby zabrać ze sobą do grobu całe uniwersum DC i…

 

Wracając do tego, co w komiksie najgorsze, czyli rysunków, to nie mówię, że są one tragiczne – bo np. taki Walter McDaniel w trzecim zeszycie szczególnie zły nie jest – no ale raz, że to nie rysunki dla mnie, dwa, że nie pasują do tej opowieści. Może Joker to klown pełną gębą, ale opowieść o nim wcale taka komediowa nie jest, a rysowane to to, niczym „Deadpool” z początków jego istnienia (bo i rysownicy tam też działali, co tu ukrywać). Kreska jest jak u Dodsonów czy innych takich i sprawia wrażenie obcowania z dość infantylną kreskówką. Tym bardziej, że np. taki udzielający się tu Rick Burchett rysował komiksy na podstawie serialu animowanego „Batman”. No i te komiksy, kto je czytał – poza drobnymi wyjątkami, jak to, co zebrano w wydanej u nas „Szalonej miłości” czy „Batman Adventures Vol. 4” – wie, że jakieś szczególne nie były i serialowi do pięt nie dorastały najczęściej. Także graficznie, niestety, bo niby to samo, a jednak nie. I ja wiem, że można zrobić świetne opowieści z cartoonową grafiką, jak choćby pokazał nam Darwyn Cooke, no ale w tych jego ilustracjach była jakaś magia, a tutaj mamy infantylne wyrobnictwo.

 


No ale fabuła naprawdę przyjemna. To swego czasu był spory event (choć teraz jakoś zapomniany został), bo nie tylko zebrana tu główna miniseria, ale i całkiem sporo tie-inów się na to wszystko składało (w skład wydarzenia wchodziły zeszyty różnych serii ze świata Batmana i Supermana, ale też i „Flash”, „Green Lantern” czy „Wonder Woman”). Łącznie, jeśli dobrze liczę, trzydzieści dwa zeszyty. Więc z automatu rzecz ma rozmach, ma sporo akcji, sporo epickich momentów – chociaż jakiejś kosmicznej skali się tu nie czuje – ale i sporo gadania też się w albumie znalazło. Można dorzucić, że album jest lekki i przyjemny, czyta się to całkiem szybko. No sprawna, choć przewidywalna robota wyrobników, którzy na pisaniu opowieści o świecie Gacka zęby zjedli. Znają więc, rozumieją i potrafią. I to widać. Tylko, że gdyby to było lepiej rysowane, gdyby tak Bolland był w środku a nie tylko na okładkach bądź tez Sale, którego parę prac związanych z „Ostatnim śmiechem” pokazano w środku (albo po prostu ktoś mniej kanciasty i cartoonowy), rzecz robiłaby większe wrażenie.

 

Ale i tak warto. Kto Batmana, Jokera i te klimaty lubi, nie będzie zawiedziony. Tym bardziej, że wydanie ładne i niedrogie, z dodatkami, z kartotekami badassów i tym podobnymi. Niby drobiazgi, które śmiało można było pominąć, bo zazwyczaj mnie nużą, a jednak cieszą.

Komentarze