Żywe trupy – George A. Romero, Daniel Kraus

ŻYWA ŚMIERĆ

 

George A. Romero – jedno z tych nazwisk, które znają chyba wszyscy (a na pewno ci, choć trochę popkulturą zainteresowani), a każdy miłośnik kina (horrorów w szczególności), ceni i pewnie darzy swoistym kultem, nawet jeśli fanem opowieści o zombie zwyczajnie nie jest. Bo Romero zrewolucjonizował horror i przywrócił zainteresowanie nim, bo swoją „Nocą żywych trupów” zapoczątkował kolejną modę w gatunku – i to modę wracającą coraz po dziś dzień – a i przy okazji jedną z najdłuższych horrorowych serii. Część z tego przypadkiem, bo gdyby nie błędy z prawami autorskimi, rzecz nie trafiłaby do tak szerokiej, „pirackiej” (bo ciężko powiedzieć, że stricte pirackiej) dystrybucji i mogłaby nie doczekać się takiej popularności i tak kultowego statusu, ale jednak stało się, jak się stało. A sam Romero do końca życia nie przestał wracać do swojego opus magnum, czego najlepszym dowodem jest niniejsza powieść, której autor co prawda ukończyć za życia nie zdołał, jednak zrobił to za niego Daniel Kraus. A choć ten Kraus, spec od przeciętnych książkowych adaptacji filmów Guillermo del Toro („Kształt wody”, „Trollhunters. Łowcy trolli”), zbyt dobrym pisarzem nie jest, z tej kooperacji wyszło całkiem udane dzieło, które fani zombiaków przeczytać powinni koniecznie, bo z podobnych książkowych horrorów ten należy do najlepszych (choć wiadomo, większość literatury o zombie nie trudno jest przebić jakościowo), a przy okazji i najbardziej epickich.

 

Zaczyna się od jednego człowieka, który umiera, a potem znów żyje. Fenomen. Pacjent zero. Mężczyzna zabity w strzelaninie trafia do prosektorium, lekarze zaczynają sekcję, mężczyzna ożywa no i… No i zanim lekarze uporają się z tym problemem, zanim powiadomią świat o niezwykłym odkryciu, świat już wie. Wybucha istna pandemia żywych trupów, wszystko się zmienia, dochodzi do apokalipsy, a to dopiero początek…

 

Zombie. Temat rzeka. W historii, w kulturze – szczególnie tej haitańskiej czy afrykańskiej – w popkulturze. Romero nie był pierwszy, przecież już w „Eposie o Gilgameszu” znajdujemy podobne rzeczy, a i potwór Frankensteina też był swoistym żywym trupem. Do tego przecież Lovecraft czy Matheson też zrobili swoje. Dlatego zanim Romero w 1968 roku stworzył „Noc żywych trupów”, istniała już spora tradycja opowieści o żywych trupach, także na polu komiksowym – historie grozy z wydawnictwa EC Comics – i filmowym („Wędrowałam z zombie”, „Białe zombie” czy „Plan 9 z kosmosu”). A i tak to Romero zrobił najwięcej dla gatunku, zmieniając prostą opowieść o zmarłych wstających z grobu, w lustro odbijające społeczne lęki Ameryki lat 60. XX wieku. A ta przyjęła się tak dobrze, że potem powstała cała masa filmów z serii (naliczyłem dwanaście włącznie z remakiem, ale mogłem coś pominąć), naśladownictw (od komediowego „Wysypu żywych trupów”, na komiksowo-serialowych „The Walking Dead: Żywe trupy” skończywszy). No i tak docieramy do niniejszej książki.

 

Romero, chociaż kojarzony ze światem filmu, już od lat 70. siedział w pisaniu prozy. Wraz ze Susan Sparrow napisał dwie książki osadzone w świecie swoich horrorów (jedna nawiązywała do „Świtu żywych trupów”), a w latach dwutysięcznych zaserwował nam parę komiksowych zombie horrorów – „Toe Tags” i „Empire of the Dead”. I w tym samym czasie zaczął pracować nad tą powieścią, ale nie dokończył jej – umarł w 2017 roku. Ale na szczęście pojawił się autor, który to wszystko domknął (a przy okazji podobno znalazł inną niedokończoną powieść Romero i tą też dokończył, a premiera ma być już we wrześniu – „Pay the Piper”, jakby kogoś interesował tytuł). A na szczęście, bo to fajna rzecz. Nie literatura z wyższej półki, ale w swojej kategorii kawał dobrej książki, lepszej od powieściowego dodatku do serii „The Walking Dead”, choć też dopełniającej inne zombie uniwersum, lepszej nawet od takiej wariacji na ten temat, jak „Komórka” Kinga. Bo Romero robi tu to, co robił najlepiej – pisząc o zombie, pisze o nas, o ludziach, świcie, wydarzeniach i lękach, jakie nas opanowały.

 

No i pisze o tym, jak będziemy zachowywać się w obliczu końca. Bierze na warsztat różne postacie, różne postawy, stara się to zgłębić – stara, bo czasem bardziej opisuje ich cechy i to, jakimi są, zamiast ukazać nam to wszystko poprzez ci czyny, ale można na to przymknąć oko, bo jednak zależy mu na nakreśleniu bardziej złożonych charakterów i fajnych relacji między nimi, a i dają tu znać o sobie scenopisarskie przyzwyczajenia – i przepuszczając przez filtr opowieści o zombie, przefiltrowanej przez nasz świat: świat zaawansowanych systemów, mediów i cywilizacji, która w obliczu wielkiej epidemii żywej śmierci po prostu zawiodła. A wszystko to wypełnia po brzegi odniesieniami, smaczkami i puszczaniem oka dla tych z popkulturowymi tworami o zombie zaznajomionymi bardzo dobrze.

 

No po prostu książka-marzenie dla tych, którzy zachwycali się filmami Romero i opowieściami o zombie. I kawał dobrego, epickiego horroru. Taki odpowiednik kingowego „Bastionu” na polu opowieści o żywych trupach, całkiem dobrze napisany, nastrojowy, potrafiący wciągnąć, choć to rzecz rozpisana na niemal 900 stron i zapewnić dobrej rozrywki z satyrycznym zacięcie ciem. No i przy okazji to taka mroczna, ale jednak przygodówka. Epicka przygodówka, pełna dramatów, akcji i zderzenia postaw. Warto.

Komentarze